Artykuły

Od Pawlikowskiego do Prochyry

Najbardziej żywym przedstawieniem na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, od ładnych paru lat, było "Niech sczezną artyści". Czyli Tadeusza Kantora Teatr Śmierci. Oczywiście, jeżeli przez "żywy" rozumiemy nie żwawy i rozhasany lecz teatr inspirujący, a zatem pobudzający myśl i wyobraźnię. Większość tego, co oglądałam na wielkiej scenie Teatru Słowackiego, to były "przedstawienia karne". Jest to określenie. Tadeusza Pawlikowskiego, pierwszego dyrektora teatru. Nazywał tak różne błahe widowiska, jakie zmuszony był dawać w świeżo zbudowanym, nowoczesnym gmachu Teatru Miejskiego przy placu Św. Ducha 1. Dla pieniędzy, zgodnie z gustami widowni, za to w konflikcie ze swoim pojmowaniem teatru, smakiem literackim i artystycznym. Nader wyrafinowanym, jak na owe czasy naturalnie. Pawlikowski święcie wierzył, że te przedstawienia będą karą dla krakowskiej publiczności. Srodze się mylił. Widownia była zachwycona, dyrektor rozżalony.

Uduchowiony Pawlikowski uważał teatr za "świątynię prawdy i piękna", sacrosancutm. Było to dawno, blisko wiek temu. Wspominam go teraz, gdy nieuchronnie zbliża się stulecie teatru. Przez lata dostojny ten zabytek rozsypywał się na naszych oczach. Gmach murszał, zespół aktorski kruszył się systematycznie, tzw. szumnie poziom artystyczny opadał i opadał, aż zatrzymał się grubo poniżej stanu scen prowincjonalnych. Przynajmniej niektórych. Karnych przedstawień było tu mnóstwo. W odwrotnym niż to rozumiał Pawlikowski sensie. Dyrektorzy byli zachwyceni. publiczność rozżalona.

Tradycja została podtrzymana. Od karania wytrwałych widzów rozpoczął kadencję nowy dyrektor Teatru im. Słowackiego Jan Prochyra. "Bal manekinów" Jasieńskiego na dużej scenie i "Pocałunek kobiety - pająka" Puiga na małej są przedstawieniami chybionymi. Zapewne nie warto by o nich pisać, gdyby nie były zwiastunami przyszłości i gdyby nie aura, jaką zostały odymione. Hyr poszedł pod Wa-welem. Wreszcie prawdziwy teatr, taki żywy, piękny, widowiskowy. Plotka, jak to plotka. Rzadko ją szerzą naoczni świadkowie, częściej ci, co rzeczy nie widzieli. W szlachetnej intencji, że spełni się wreszcie długo oczekiwany sen o wielkości. Dobre chęci rzecz piękna. Szkoda, że nie można nimi przyozdobić rzeczywistości.

"Bal manekinów" napisał Jasieński w roku 1950. Dwadzieścia siedem, lat czekała sztuka na polską prapremierę. Wtedy była obrazoburcza i niebezpieczna. teatralnie nowoczesna, choć nie nowatorska. Miała jednak walor niecodzienności, nadrealistycznej niego groteski. Tę białą plamę nasze teatry zamalowały po Październiku. Przeszło trzydzieści lat temu, z dużym powodzeniem. i artystycznym, i kasowym. Nie o datę powstania utworu chodzi, ale o sens. Dzisiejszy, nie historyczny.

"Bal manekinów", jak tytuł wskazuje, dzieje się na balu. Właściwej na balach, XV pierwszym akcie jest to bal ożywionych sklepowych lalek z pierwszorzędnego, wytwornego paryskiego magazynu mody: w dwóch następnych sylwestrowy bal w pałacu fabrykanta Arnaux. Do pałacu trafia manekin z żywą głową posła i przywódcy socjaldemokratów. Następuje zdemaskowanie pozorów. Plastikowe głowy krawieckich manekinów myślą i rozumieją bardziej prosto, uczciwie i po ludzku niż rządzący państwem ludzie. U Jasieńskiego przekupni cwaniacy, karierowicze l kombinatorzy są po obydwu stronach ideologicznej barykady. Jak zwykle, na, każdym miejscu i w każdym historycznym momencie. Niegdyś brzmiało to groźnie, niemal anarchistycznie. Dziś wydaje się anachroniczne.

Jednak teatry wracają do "Balu manekinów". Nie gromadnie, ale przecież dość często. Zapewne z powodu jego widowiskowych walorów. Jasieński nazwał swoją sztukę "rewolucyjną farsą". Bardzo trafnie. Rewolucyjna już co prawda nie jest, za to może być śmieszna. Z farsy wzięte jest qui pro puo, a więc manekin, brany za człowieka, w dodatku ważnego leadera rewolucji. Manekin nie ma poczucia humoru. Jest ogromnie serio. Ż taką samą zabójczą powagą mówi o strajku, co o krótkich nogach damy czy jej zbyt płaskim biuście. No i ten bal, mało, dwa bale. Salon i tańce, szampan, i flirty, fraki, lokaje, boa i raj ery. Słowem wielki świat, Paryż i hotel Mariott. Bardzo to przyjemne dla oka. Może usprawiedliwić przymierzanie obnoszonej już garderoby i wytłumaczyć, dlaczego teatr skazał ludzi na jej oglądanie. Chyba że uda się narzucić jakiś sznyt lub choćby pozór głębszego sensu.

"Bal manekinów" w reżyserii Grzegorza Warchoła przypomina ponurą, tandetną operetkę bez arii, wystawioną w teatrze, który dawno zbankrutował. Na początku jest bal manekinów. Odbywa się od w teatralnym magazynie starych kostiumów. Wisi ich tu mnóstwo na sztankietach. Z tyłu kręci się powoli wielki wentylator. Zapewne bełta powiew rewolucji. Manekiny nie pochodzą na pewno z "pierwszorzędnego domu mody w Paryżu". Są nieurodziwe, rachityczne jakieś, Zabiedzone. Narazie oddają, się markotnej pląsawicy i usiłują przekrzyczeć huczące z głośników natrętna i wyjątkowo niedobra muzykę. Bas powodzenia. Co mówią, nie słychać. Miłym, akcentem jest wejście Jacka Chmielnika, dawno na tej scenie nie widzianego. Jako poseł Ribandel we fraku i cylindrze prezentuje się świetnie. Obcięcie głowy Ribandelowi zainscenizowane jest niedbale i po przerwie przenosimy się do salonu fabrykanta Arnaux, Wygląda on jak sceneria z "Odysei kosmicznej" Kubrick.a. Pusto, szaro, plastikowo. Z góry zwisa, mnóstwo szklanych rurek. Istna bimbrownia. Jest też fotokomórka. Kiedy nadepnie się na próg tego pomieszczenia. wtacza się automatycznie światło i muzyka. Nie chce się wprost wierzyć, że dekoracje projektował Wiesław Olko, a kostiumy Irena Biegańska. Widziałam naprawdę dobre i pomysłowe scenerie tego utalentowanego teamu. Ta jest po prostu paskudna.

Aktorzy wypowiadają tekst bez specjalnej troski o jego zrozumienie, nie mówiąc już o rozegraniu. A jeśli już grają, to sztancą i sztampą. Wamp, hetera, bardzo czarny charakter, średnio czarny charakter, działacz robotniczy. Jak w niemym filmie. Toczy się wiec to wszystko ciężko, topornie i rozwlekle. Aż do finału. Kiedy sztuka się skończy, raz jeszcze wejdą manekiny, dotrą do proscenium. Podniesie się horyzont, Odsłoni schody. Na schodach dziecinny wózek. Szczęśliwie bez zawartości. Wielki, sławny kadr z "Pancernika Potiomkina" Eisensteina. "Mój Boże, czego to ludzie z głodu nie wymyślą", jak powiedział kiedyś Franciszek Starowieyski na wystawie polskiej scenografii.

Jerzy Jarocki inscenizując powtórnie sztukę Jasieńskiego chyba w roku 1975, wprowadził na scenę manekiny skandujące wiersz rewolucyjny. Tyle i że na początku przedstawienia. Wtedy było to i groźne, i odważne. Teraz wygląda kokieteryjnie, obojętne jak to rozumieć. Cytat? Ironiczny cudzysłów? Wyraz bezradności zrodzony z rozpaczy, żeby tak jakoś przemyślnie i domyślnie zakończyć przedsięwzięcie? Niezbyt to jasne, zwłaszcza w przedstawieniu tak niedołężnym i niespójnym. Karny mandat dla teatru. Przykro, że już na starcie.

Drugi powinno się nałożyć za udrękę oglądania do końca "Pocałunku kobiety-pająka" Manuela Puiga na małej scenie, zwanej Na jaskółce. Rzecz dzieje się w celi. gdzie umieszczono dwóch więźniów. Wiktor jest rewolucjonistą, Molina homoseksualistą. Pozornie wszystko ich dzieli, łączy poczucie samotności i ludzki strach przed śmiercią. Nic się tu nie dzieje, niewiele wydarza. Ważna jest gra między tymi ludźmi. Są porażeni losem, osaczeni strachem i nieufnością. Zasłaniają się słowami, odgradzają nimi, ranią nawzajem umyślnie po to, by za chwilę znów się odsłonić, szukać zrozumienia i porozumienia, Bardzo to trudne do zagrania, choć pozornie takie proste i efektowne. Sztukę Puiga można oczywiście wystawić, ale tylko wtedy, gdy dysponuje się dwoma wybitnymi aktorami, o fascynującej osobowości i niepospolitych umiejętnościach. Sławomir Sośnierz (Molina), a szczególnie Roman Gramziński (Wiktor) grają ja fatalnie. Nic więc dziwnego, że przedstawienie jest żałobne.

Trzecim mandatem należy ukarać teatr za program. Efektowna jest tylko cena - 2000 zł i okładka z kolorową kurtyną Siemiradzkiego. Wprawdzie reprodukcja kurtyny jest odwrócona i to co z prawej powinno być z lewej, ale nie szkodzi. XV końcu każdy zna ten szacowny zabytek. Gorzej, że w programie do sztuki Puiga aż roi się od błędów. Przykłady? Proszę bardzo Autor "Letnich przechadzek" nazywa się Afanasii Sałyński, nie Satyński; "Pokojówki" Geneta reżyserowała Zofia Kalińska, z Krakowa nota bene, nie Kamińska. Najbardziej spostponowano nam Jana Maciejowskiego, także krakowianina. Figuruje on w programie jako Janusz Maciejewski. Drobiazg? No, nie bardzo. Błędy w nazwiskach, przekręcanie imion aktorów, reżyserów, scenografów we wszelkich publikacjach mogą być wynikiem niechlujstwa lub ignorancji. XV teatralnym programie są oburzającym lekceważeniem zawodu i kolegów.

A jednak w poczynaniach nowej dyrekcji Teatru im. Słowackiego dostrzec można energię i przedsiębiorczość. Otwarto tu bowiem kantor sprzedaży dewiz. Może by tak jeszcze mały porno-shop, co? I pomyśleć, że kiedyś wyganiano przekupniów ze Świątyni. No cóż, "dobrze... nie jest", jak zwykł mawiać do aktorów pewien dekadent. Nazywał się Tadeusz Pawlikowski,

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji