Artykuły

Radosław Lis: Kiedy mam ochotę, po prostu tańczę

Aktor i tancerz mówią przez siebie, przez swoje doświadczenia. Kiedy mam mówić tekst, że zdradziła mnie żona, nie będę wyobrażał sobie tego, że jestem żonaty, ale szukam w sobie czegoś, co odda prawdziwość tych emocji i tego stanu.

GRZEGORZ GIEDRYS: Pochodzisz ze wsi Kuczwały pod Toruniem. Zastanawiam się, jak długą drogę musiałeś pokonać, aby zostać aktorem. Podejrzewam, że wszyscy naokoło na początku mówili ci, żebyś wybrał praktyczne studia.

RADOSŁAW LIS: W moim przypadku można to nazwać późnym okresem buntu młodzieńczego. Kiedyś zapytałem mamę, kiedy u mnie się on zaczął, odpowiedziała, że jak miałem jakieś 19 lat. Faktycznie wtedy, będąc w klasie maturalnej, w okolicach kwietnia stwierdziłem, że jednak nie będę zdawał na "praktyczne" studia, tylko zostanę aktorem. Aktorstwo do tego czasu było dla mnie tylko pasją, z którą nigdy nie wiązałem przyszłości, tak więc ten bunt spowodował, że zmieniłem swoje priorytety.

Postawiłeś wszystko na jedna, kartę.

- To było ryzyko, ale nie żałuję. Mimo tego że decyzja o szkole aktorskiej była aktem buntu, to uparcie w niej trwałem.

Niczego się nie bałeś?

- Rokrocznie do szkół teatralnych zdają tysiące chętnych, a miejsc jest niewiele. Egzaminy wstępne porównuje się czasem do loterii. Ja w tej loterii wygrałem dopiero w czwartym podejściu.

Jak reagowali twoi koledzy i koleżanki w I LO w Toruniu, gdy oznajmiłeś im, że chcesz zostać aktorem?

- Wtedy nawet ja tego nie wiedziałem. Od lat udzielałem się teatralnie m.in. w "jedynce" w kole teatralnym Szpila pod okiem pana Artura Nowaka. Była to pasja, z którą nie wiązałem rzeczywistych planów na przyszłość. Gdy zdecydowałem się zdawać na aktorstwo, było to chyba większe zaskoczenie dla mnie niż dla większości moich znajomych. O zostaniu tancerzem zadecydowały późniejsze przypadki losowe.

Jak w ogóle wpadłeś na ten pomysł?

- Zaraz po maturze zdawałem do Akademii Teatralnej w Warszawie i do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie - nigdzie się nie dostałem i na rok wylądowałem na kulturoznawstwie na UMK. I to właśnie na wstępnych do Krakowa dowiedziałem się o czymś takim jak wydział teatru tańca, który to należy do krakowskiej PWST, ale mieści się w Bytomiu. Po roku na UMK złożyłem papiery tylko do Bytomia, aby zobaczyć, co to za miejsce. Nie dostałem się tam, ale studenci, uczelnia, klimat - to wszystko mnie zauroczyło.

Odkryłem, że to miejsce, do którego chcę należeć. To tam pierwszy raz w życiu stałem przy drążku baletowym i doświadczyłem lekcji tańca klasycznego. Mimo mojej natychmiastowej miłości Bytom mnie wtedy nie chciał. Moje uczucie zostało odwzajemnione dopiero przy trzecim podejściu. Z perspektywy czasu uważam, że słusznie.

Dlaczego?

- Musiałem dojrzeć do tej szkoły.

Jakie przeszkody musiałeś pokonać, aby znaleźć się w miejscu, które zajmujesz?

- Wszystkie (śmiech). Tak po prawdzie nie wiem, co mogę nazwać przeszkodą. Miałem doświadczenia, niektóre ciężkie, i to one mnie kształtowały. Jednym z cięższych była kontuzja.

Co się stało?

- Po moich pierwszych egzaminach wstępnych do Bytomia, po rezygnacji z UMK, tak się zdarzyło, że zerwałem włókna w mięśniu dwugłowym uda lewego. Krótko po tym naderwałem prawy dwugłowy i cztery miesiące chodziłem o kulach. Gdy je odstawiałem, był koniec stycznia 2012 roku i pojechałem do Bytomia na urodziny mojego przyjaciela. Przy tej okazji zaliczyłem swoje pierwsze warsztaty taneczne. Gdy wróciłem, dowiedziałem się, że zaczęły się próby do pewnego spektaklu, w którym zgodziłem się grać. Z racji kontuzji liczyłem na jakąś małą rolę. Dostałem główniaka. Nie byłoby problemu, gdyby nie fakt, że to był spektakl taneczny "Pieśń o Oisinie" - taniec irlandzki i współczesny. Po tych czterech miesiącach o kulach prawie nie miałem mięśni na nogach. Po kolejnych czterech miesiącach zdobyłem doświadczenie w tańcu i moje nogi się przypakowały. Oficjalnie uznaję to za początek mojej przygody z tańcem.

Czy w tym zawodzie powinno się mieć jakiś autorytet, jakiegoś mistrza?

- Zapewne. Kto powiedział, że jednego?

To w takim razie komu zawdzięczasz najwięcej w tej profesji?

- Na wstępie muszę powiedzieć o osobie, która mnie ruchowo uruchomiła. W szkole z WF-u standardowo dostawałem piątkę na koniec, jednak to liceum spowodowało, że zacząłem się ruszać. Pan Ryszard Neunert to dla mnie pierwsze nazwisko na liście do podziękowań, jak dostanę Oscara. Oczywiście za rodzicami (śmiech). Pan Neunert był nauczycielem WF-u w "jedynce", a dodatkowo opiekunem SKS-ów z gimnastyki sportowej. To dzięki niemu pierwszy raz rozjechałem się do szpagatu, wzmocniłem swoje ciało, a to dało podwaliny pod przyszłość. Opierając się już na samym zawodzie, będzie to Kaya Kołodziejczyk. Był rok 2012, czerwiec. Ja tańczący po kontuzji, niespełna pół roku. Wtedy drugi raz nie przyjęli mnie do Bytomia, jednak Kaya wybrała mnie do swojego spektaklu "Harnasie pod Wielką Krokwią". Znalazłem się między przeszło 20 profesjonalnymi tancerzami, przygotowując widowisko taneczne w Zakopanem. Miałem wtedy mały mętlik w głowie.

Dlaczego?

- Drugi raz nie dostałem się na studia ze specjalizacją aktora teatru tańca, a jednak znana choreografka dała mi szansę. Z Kayą w pracy spotkaliśmy się jeszcze parę razy, ostatnio ściągnęła mnie jako tancerza do spektaklu "Himalaje" w reżyserii Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim, którego premiera odbyła się 6 czerwca. Muszę też oddać pokłon moim rodzicom i mojemu pochodzeniu. Urodziłem się w rodzinie rolniczej, więc od dzieciaka obcowałem z naturą, jak i pracą na gospodarce rolnej. Co ciekawe, pracę cielesną robotnika często można przyrównać do pracy tancerza.

Tak? To bardzo ciekawe.

- Wykwalifikowany robotnik cechuje się stabilnością, rytmem, właściwym pozycjonowaniem środka ciężkości ciała i brakiem zbytecznych ruchów. Ja taką pracę z ciałem dostałem od rodziców, a co za tym idzie, świadomość ciała. Poza tym ich stosunek do tego zawodu był raczej sceptyczny, jednak mam od nich wielkie wsparcie i są dla mnie ogromną podporą.

Jak wyglądają studia aktorskie ze specjalizacją taneczną? Zupełnie nie wiem, czego się na nich człowiek uczy.

- Mamy sceny, sceny klasyczne, sceny improwizowane, wiersz, prozę, elementarne zadania aktorskie. Poza tym od strony tanecznej: taniec współczesny, taniec klasyczny, joga. Uczymy się anatomii, filozofii, antropologii, historii teatru i dramatu, historii tańca... Do tego są też przedmioty takie jak nowe media, zarządzanie w kulturze, performance, reżyseria. I jeszcze warsztaty aktorskie i taneczne z technik i stylów, których nie mamy w standardowym pakiecie.

Dużo zajęć.

- Trochę się tego znajdzie, jednak to studia jednolite magisterskie, opracowane na dziewięć semestrów, i chociaż jest na nich bardzo intensywnie, to jest czas na sen (śmiech).

Jaki rodzaj tańca najbardziej ci odpowiada? W końcu na swojej drodze doświadczyłeś wielu gatunków.

- Faktycznie spotkałem się z kilkoma gatunkami, jednak z racji na studia najbardziej rozwinąłem się w tańcu współczesnym. A najbardziej odpowiada mi taniec dla przyjemności (śmiech).

Jesteś teraz tancerzem we Wrocławskim Teatrze Tańca.

- Z tym zespołem zrobiłem na razie jeden spektakl - "Klatkę z Łez", który to był pierwszym przedstawieniem tego teatru. Nie ma on jednak swojej siedziby, dlatego praca przy "Klatce" była uwarunkowana od dostępności miejsca prób. Każdy reżyser i choreograf, z którym się spotkałem, miał nieco inne sposoby pracy. Czasem więcej spełniasz wymogów autora, a kiedy indziej to choreograf albo reżyser ściąga z ciebie i twoich propozycji.

A jak pracuje się solo?

- Chyba każdy ma na to inny sposób. Czasem zaczyna się od biurka

i tworzenia koncepcji, innym razem idzie się na salę i buduje się wszystko od ruchu.

Teatr tańca stara się opowiadać jakąś historię. Czy nie trzeba wtedy także sięgnąć do swojej wrażliwości aktorskiej, teatralnej i literackiej?

- Co do opowiadania historii, to zależy, co nazywamy historią. Jeśli myślimy o tym jak o linearnym spektaklu, który ma początek, rozwinięcie, zakończenie, to niekoniecznie. Przedstawienia teatru tańca bywają nielinearne, tzn. że nie ma płynnej historii, którą śledzi widz. Takie spektakle częściej podejmują jakiś temat, idee, odnoszą się do czegoś. Bywają zbiorem scen, które poruszają jakieś zagadnienie. Teatr tańca, jak sama nazwa mówi, to też teatr, dlatego jestem zdania, że jak najbardziej należy sięgać w głąb siebie.

Nie widzę zbyt dużej różnicy między aktorem a tancerzem.

Dlaczego?

- Kiedy idę na spektakl i widzę aktora, który wypowiada słowa bez intencji, myślącego o kolacji, czy tancerza w ruchu, nawet z najlepszą techniką, ale z podobną sytuacją w głowie, to ten fałsz jest odczuwalny. Jako rodzaj ludzki wykreowaliśmy sposób komunikowania się przez słowo, ale przecież to mowa ciała potrafi nam najwięcej o kimś powiedzieć. Jednak jeśli mowa ciała jest suchym wykonywaniem ruchów, to ten przekaz gdzieś ginie, zaburza się jego odbiór. Intencje, monolog wewnętrzny, przeżywanie od środka - to podstawa zarówno dla aktora, jak i tancerza, który wychodzi na scenę.

Na czym polega budowanie postaci w teatrze tańca? Czy czasami odnosisz się do jakichś swoich osobistych doświadczeń?

- Teatr zawsze odnosi się do doświadczeń. Aktor i tancerz mówią przez siebie, przez swoje doświadczenia. Kiedy mam mówić, że zdradziła mnie żona, nie będę wyobrażał sobie tego, że jestem żonaty i jak taka kobieta mnie zdradza, ale szukam w sobie czegoś, co odda prawdziwość tych emocji i tego stanu. W teatrze tańca jest to samo.

To, co uważam za wspaniałe w tej formie teatru, to odbiór widza. Na scenie przeżywam swoje myśli, swoje uczucia, mogę mieć swoje intencje, jednak widz może to odczuć i odebrać zupełnie inaczej - przez bagaż doświadczeń, który ma. Rolą artystów jest przedstawianie tematów, które ludzi dotyczą, dlatego doświadczenia są czymś naturalnym w budowaniu postaci na scenie.

Jak wyglądają próby w teatrze tańca?

- Jak wspominałem, praca z różnymi osobami zawsze wygląda inaczej. Podstawą jest rozgrzewka. Mówię tu zarówno o rozgrzewce cielesnej, jak i aparatu mowy. To zależy od specyfiki spektaklu, ale nie jest odkryciem, że w teatrze tańca także pojawia się słowo. Czasem dużo. Dlatego w tej pracy ważnym czynnikiem jest przygotowanie do próby swojego instrumentu, czyli siebie.

To jak w takim razie starasz się dbać o ciało?

- Ciężko mi to jednoznacznie określić. Mam w życiu pewne okresy w ciągu roku. W sezonie od września do czerwca to zazwyczaj poza lekcjami dbam o rozciągnięcie, wzmacnianie ciała oraz balansuję to odpoczynkiem. W wakacje, kiedy kończę sezon artystyczny, zaczynam sezon wiejski. Przyjeżdżam do rodziców i zwyczajnie pracuję fizycznie, np. przy żniwach. Do tej pory okazywało się to najlepszym treningiem w przerwie między semestrami i sezonami artystycznymi.

Niektórzy tancerze mówią mi, że boją się, że ciało kiedyś odmówi im współpracy.

- Chyba się tego nie obawiam. Raczej nie wybiegam w przyszłość. Zycie mnie nauczyło, że jest tak jak w piosence "Wszystko się może zdarzyć". Jako 20-latek nawet nie brałem pod uwagę tego, że będę kiedyś tancerzem. Jeśli ciało odmówi mi posłuszeństwa, zawsze mam - poza zawodem tancerza - zawód aktora. A jeśli nie, to podobno nieźle też sobie poczynam jako reżyser światła. Tak więc chyba się tego nie boję. Albo inaczej - nie wypatruję starości, a korzystam z tego, co daje mi chwila, w której jestem.

Co ci przeszkadza w tej pracy?

- Najbardziej uciążliwy bywa ból. Kontuzje, przeciążenia, zakwasy - to rzeczy, które przeszkadzają, ale wraz z wiekiem i doświadczeniem wzrasta świadomość ekonomii ciała, więc i tych nieprzyjemności cielesnych jest mniej.

A co jest przyjemne?

- Kontakt z ludźmi. Zarówno tymi, których poznaje się w pracy, jak i z widzami. Uwielbiam żywo reagującą publiczność. Teatr to nie jest kościół, dlatego kiedy jest coś zabawnego w spektaklu i słyszę salwy śmiechu na widowni, to jest wspaniale doładowanie dla aktora i tancerza. Ta więź, która rodzi się między występującymi a widzami, to coś wspaniałego.

Jakie umiejętności niezwiązane z fizycznością sprawiają, że jest się dobrym tancerzem?

- Pokora. Mam wrażenie, że mi przez wiele lat jej brakowało. Oczywiście w tym zawodzie trzeba być także egoistą i mieć trochę próżności, ale jednocześnie znać swoje możliwości. Ważny wydaje mi się także dystans do siebie. Jest to zawód, w którym bez tego dystansu można się poblokować, bo nie zawsze jest się piękną, zwiewną i olśniewającą tancerką (śmiech).

Wystąpiłeś w klipie Agnieszki Chylińskiej i w filmie "Córki dancingu".

- Do "Córek" ściągnęła mnie wcześniej wspomniana Kaya Kołodziejczyk. Potrzebowała tancerza - zadzwoniła, zapytała, czy mogę przyjechać, to wsiadłem w pociąg i pojechałem. Byłem tam jako tancerz, ale raczej nie bardzo da się mnie tam wyłuskać. Co do klipu Agnieszki "Królowa Łez", zobaczyłem, że na Śląsku szukają jakichś facetów. Był to wrzesień, na chwilę przed pracą nad moim dyplomem aktorskim z Jerzym Stuhrem. Wysłałem zgłoszenie i mnie wybrali. Nie było żadnej informacji dla kogo to, więc pojechałem na plan, znając tylko zarys fabuły.

Tam dopiero zobaczyłem Agnieszkę Chylińską, jednak utwór też był tajemnicą i usłyszałem go dopiero w radiu w dniu premiery klipu. Kręcili to chłopaki z AG Studio z Tarnowskich Gór, i na dobrą sprawę nasza współpraca na tym klipie się nie skończyła. Zagrałem jeszcze w dwóch teledyskach robionych przez nich: "The Gamę" i "Answers" młodej wokalistki o pseudonimie artystycznym Neena.

Jednak moje przygody przed kamerą zaczęły się wcześniej w Toruniu! Pierwszym klipem, w jakim zagrałem, był "Sam na sam" Paraliż Band. Do tej pracy zaprosiła mnie Ela Słupecka, a miejscem plenerowym był dach jednej z kamienic na Rynku Staromiejskim w Toruniu.

Czy masz jakieś taneczne marzenie?

- Moje marzenie, a raczej cel, jest proste - chcę pracować w zawodzie, a jednocześnie chcę się cały czas rozwijać. Dlatego pozwalam sobie na car-pe diem. To, co mi przynosi rzeczywistość, jest dla mnie najciekawszym przeżyciem w mojej artystycznej drodze życia.

Co czeka ciebie dalej w tym zawodzie?

- Nie wiem. Ta niewiadomajest chyba najciekawszym elementem tego zawodu. Oczywiście mam jakieś plany, zobowiązania. Ale co będzie po tym? Sam jestem czasem tego ciekaw.

A zdarza ci się jeszcze czasami tańczyć w klubie?

- Oczywiście, że tak. Gdyby taniec nie sprawiał mi przyjemności, to powinienem rzucić ten zawód. Zdarza się, że tańczę nie tylko w klubach, ale i na ulicy, w magazynie na zborze, w pokoju. Kiedyś miałem jakieś skrępowania, był też czas, kiedy nienawidziłem tańca i faktycznie chciałem pożegnać się z tą ścieżką życiową. Jednak nabrałem dystansu do siebie, więc kiedy mam ochotę tańczyć, po prostu tańczę.

***

RADOSŁAW LIS

Rocznik 1991. Aktor, tancerz, absolwent toruńskiego I LO, student Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie Wydział Teatru Tańca w Bytomiu. Wychował się we wsi Kuczwaly w Kujawsko-Pomorskiem. Od najmłodszych lat fascynował się aktorstwem i sztukami plastycznymi,

W 2011 rozpoczął przygodę z ruchem - najpierw taniec irlandzki, następnie taniec współczesny. Współpracował m.in. z Kayą Kołodziejczyk ("Harnasie pod Wielką Krokwią"), Rafałem Urbackim (" Jaram Się", "Gatunki Chronione"), Rudolfem Zioło ("Tlen"), Błażejem Peszkiem ("Psychoterapolityka"), Jerzym Stuhrem ("Bal manekinów"). Tancerz Wrocławskiego Teatru Tańca ("Klatka z tez" - reż. chor. Bożena Klimczak). Występuje także w Teatrze Śląskim w Katowicach ("Himalaje" reż. Robert Ta-larczyk, chor. Kaya Kołodziejczyk).

Jako reżyser światła współpracował m.in. z Piotrem Stankiem, Kayą Kołodziejczyk, Pawłem Urbanowiczem i Janem Peszkiem, w asystenturze Pawła Murlika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji