Artykuły

Młode talenty, czyli "Lato" w zimie

Ma Broadway swój Off-Broadway, a Off-Broadway jeszcze Off-Off-Broadway, mają też teatry warszawskie swoje "Offy"; sceny działające nie na zasadzie wielkich przedsiębiorstw państwowych, lecz powstałe z inicjatywy jednej czy paru osób, zaczepione przy jakiejś większej instytucji, dla której stanowią jedynie margines działania. A przecież - może właśnie dlatego, że powstały spontanicznie, wysiłkiem zapaleńców, którzy po prostu kochają teatr, i że nie mają obciążeń w postaci ogromnych, nieprzydatnych często zespołów, jakim trzeba dać zatrudnienie, lecz pracują w małych, sprawnych grupkach entuzjastów, może właśnie dlatego te sceny dają przedstawienia niejednokrotnie bardziej interesujące, błyskotliwe i żarliwe od tych maglowanych w wielomiesięcznych próbach superprodukcji renomowanych teatrów państwowych.

Sceny, o których myślę, są dwojakiego rodzaju: albo impresaryjne - nie posiadające w ogóle własnego zespołu, lecz angażujące aktorów jedynie do konkretnych ról w konkretnej sztuce, albo dysponujące własnym niedużym zespołem. Do tych drugich należy Teatr Ochoty prowadzony przez Halinę i Jana Machulskich i Teatr Adekwatny Magdy Teresy Wójcik i Henryka Boukołowskiego, do tych pierwszych - przede wszystkim scena "Prezentacje" Romualda Szejda, której ostatnio przybyła konkurencja w postaci Teatru Za Dalekiego (bo aż na Ursynowie), kierowanego przez Kolegium artystyczne, z udziałem m. in. Jerzego Koeniga i Zbigniewa Zapasiewicza, a także w postaci teatru... Instytutu Francuskiego.

Trudno zresztą określić takim właśnie słowem ten ostatni "teatr". Rzecz polega po prostu na tym, że zbiera się grupa aktorów znających język francuski, lub studiujących go, i pod patronatem Instytutu przygotowuje sztukę w dwu wersjach: po polsku i po francusku. Po polsku przedstawia ją parokrotnie w Warszawie, po francusku - na krótkim tournee po Francji. Sztuki, z tego co zauważyłem, dobierane są tak, aby w jakimś stopniu były związane i z Polską, i z Francją - nie wiem wprawdzie na jak długo wystarczy takiego repertuaru, no, ale na razie cieszmy się tym, co było i co jest. Otóż było już "Lato w Nohant" Iwaszkiewicza, a jest - a w każdym razie był bardzo niedawno - "Ubu Król" Alfreda Jarry, sztuka, która - jak wiadomo - "dzieje się w Polsce, czyli nigdzie". Tragedia na miarę "Makbeta", napisana z końcem ubiegłego wieku przez piętnastoletniego uczniaka z prowincji, w formie wyzywającej kpiny z historii, z dramaturgii i w ogóle ze wszystkiego, rozpoczynająca się owym słynnym już, dosadnym "grrrówno!"

Wystawia się ją i w Polsce, i gdzie indziej raczej rzadko, może i dlatego, że jest to sztuka, na którą przede wszystkim trzeba mieć dobry pomysł, bo inaczej pozostaje na scenie istotnie szczeniackim wygłupem; oglądałem ją parokrotnie i muszę powiedzieć, że mani do niej szczęście, bo wszystkie te przedstawienia były świetne - w całości (bo "Ubu Król" składa się jak gdyby z dwu luźno związanych części: jedna rozgrywa się w owej wyimaginowanej Polsce, druga - we Francji) wystawiał sztukę kiedyś teatr Vilara ze znakomitym. Georgesem Wilsonem w roli tytułowej, w wersji okrojonej widziałem ją u Petera Brooka, no, i teraz u Szulkina, który dał tylko część "polską" i skondensował obsadę: działania i słowa kilkunastu osób powierzył czwórce, a praktycznie biorąc - nawet trójce aktorskiej: Krzysztofowi Majchrzakowi w roli Ojca Ubu, Dorocie Stalińskiej - Matce Ubu i Władysławowi Kowalskiemu - kapitanowi Bardiorowi. Epizodyczną postać pana Wszędobylskiego (na którą dożyło się kilka różnych epizodycznych ról) przedstawił Bogdan Szczesiak.

Ależ oni wszyscy znakomicie grali! Mała salka Instytutu, wypełniona do ostatniego skrawka miejsca, falowała od owacyjnych braw i szczerego, głośnego śmiechu, bo też rzadko widzi się przedstawienia tak pomysłowe, tak dynamiczne i tak dowcipne. Oczywiście, humor jest tutaj, delikatnie mówiąc, rubaszny - zgodnie z intencjami Jarry'ego, lecz podany ze zniewalającą radością gry; to zabawa w teatr, jakiej właściwie nie widuje się na wielkich scenach. Adaptacja podpisana jest trzema nazwiskami: Szulkin, Stalińska, Majchrzak, i oglądając ten spektakl wydaje się, że istotnie każdy z występujących wniósł tutaj swoją działkę, wymyślał coś, proponował, widać, że każdemu tutaj zależało na tym, żeby to było dobre, a pomysłów mieli - na kilka komedii! Nie ma tu ani jednej kwestii "puszczonej", ani jednej sytuacji nie obmyślonej w najdrobniejszym geście, a jednocześnie wszystko jest tak żywiołowe, tak brawurowe, że ręce same składają się do oklasków.

I szkoda tylko, że obejrzała ten spektakl niewielka ilość osób - może któraś z większych scen mogłaby odkupić "Ubu Króla" od Instytutu i grać go dłużej? Może choćby ruchliwa poznańska Scena na Piętrze? Jestem przekonany, że komplety byłyby zapewnione przez długie miesiące, a na razie Instytutowi Francuskiemu warto za "Ubu Króla" powiedzieć "merci" (więcej nie powiem, bo w tym języku nie jestem najmocniejszy).

Druga "scena impresaryjna", czyli Teatr Za Daleki, na swoją inaugurację przypomniała "Apetyt na czereśnie" Agnieszki Osieckiej, z muzyką Macieja Małeckiego. Ta nowa, kameralna scenka korzysta z sali Domu Sztuki na Ursynowie - domu kultury, kina jednocześnie, no i teraz teatru. Nazwiska osób z Kolegium artystycznego gwarantują niejako poziom artystyczny i myślę, że ta pierwsza premiera istotnie jest doskonale "utrafiona" w styl i charakter - jaki ja sobie w każdym razie wyobrażam - nowej sceny. Dobrzy, znani aktorzy, interesująca akcja, piosenki, nostalgia za czymś lepszym, cechują dziś wszystkich... Sztuka napisana w połowie lat 1960-tych (grana wówczas w Ateneum przez Cembrzyńską i Mariana Kociniaka) jest wprawdzie odbiciem problemów i cech rozpoznawczych ówczesnej epoki, ale myślę, że można ją przymierzyć i do obecnych stanów naszego ducha - nie zwietrzała tak bardzo, jak się tego obawiałem, idąc na przedstawienie; ogląda się ją i z przyjemnością, i z zainteresowaniem. Olga Sawicka i Krzysztof Kolberger stanowią całą, dwuosobową obsadę; Sawicka jest naturalna, swobodna, pełna wdzięku i bardzo ładnie śpiewa - czyli robi wszystko, co może w "Apetycie" zrobić, aby pozyskać nas dla swej postaci, natomiast Kolberger jak gdyby zbyt dramatycznie potraktował swego Inżyniera; sama Osiecka pisze w programie - zapewne kokieteryjnie, ale niemniej trafnie - że "nie jest to sztuka przez duże SZ. To raczej zabawka teatralna...", a Kolberger (w piosenkach zwłaszcza) robi z niej "Zbrodnię i karę". Krzysiu! - chciałoby się chwilami zawołać - więcej luzu! Nie przejmuj się tak, bo, nie daj Boże, nie doczekasz jej powrotu! Reżyserowała inauguracyjną premierę Hiena Szurmiej - czyściutko, precyzyjnie, przejrzyście.

Czyli warszawskie teatry "Off" (o innych w następnych "Kurierach") radzą sobie wybornie i zaczynają ostro konkurować z często nieruchawymi, przyciężkimi koncepcjami repertuarowymi "pierwszych scen". Niemniej - nie popadajmy w przesadę i nie naśladujmy nowojorskich awangardowych krytyków, którzy z uporem twierdzą, że Broadway - to szmira i kicz, a prawdziwa sztuka zaczyna się dopiero od teatrów "Off". Ani tam tak nie jest, ani tym bardziej u nas, choćby i z tego względu, że jednak ci najwybitniejsi, najwięksi, rzadko na ogół wychylają się poza macierzyste zespoły.

Niektórzy z nich zresztą, także i w tych własnych zespołach, rzadko wychodzą na scenę, troskliwie dobierając i sztuki, i role. Do takich aktorów należy Gustaw Holoubek. W ostatnich pięciu latach oglądaliśmy go jedynie w sztuce Hena i w "Weselu", teraz - znalazł dla siebie idealną, wielką rolę w mądrej, świetnej sztuce Jerzego Jarockiego "Staś". Jest to utwór dość niezwykły: pomyślany jako pierwsza część tryptyku o życiu i sztuce Stanisława Ignacego Witkiewicza stanowi opowieść o dziecięcych i młodzieńczych latach artysty, opowieść spisaną przez Jarockiego w oparciu o autobiograficzne "622 upadki Bunga" i inne teksty - m. in. korespondencję - ojca i syna Witkiewiczów.

Głównym bohaterem "Stasia" nie jest ów tytułowy, młody Witkiewicz, lecz właśnie jego ojciec - zresztą również Stanisław, wybitny krytyk, malarz i pisarz, człowiek wielkiej kultury i mądrości, który według własnych doświadczeń i przemyśleń kształtuje osobowość syna. Fascynujące i pouczające jednocześnie jest podejście ojca do niewątpliwego już dla niego talentu syna, i jego burzliwych młodzieńczych przygód, umiejętne kierowanie go na drogę, na której powinien odnaleźć - i jak wiemy, na której odnalazł - siebie. Niezależnego, nie ulegającego żadnym wpływom i modom, prawdziwie wielkiego kreatora nowych form w sztuce. Rolę ojca gra Holoubek i jest to znakomita kreacja! Powściągliwa w środkach wyrazu, pełna godności i wewnętrznego spokoju, podszyta - gdy trzeba - dyskretnym humorem. Holoubek jest tu jak gdyby narratorem całości, animatorem akcji i centralną jej postacią - z cudowną swobodą i naturalnością przechodzi z jednej z tych ról w drugą; jest autentyczny, pełen ciepła wzbudzającego natychmiast sympatię, zaufanie i zrozumienie widowni. Jego młodym, bardzo utalentowanym partnerem - wchodzącym dopiero w dojrzałe życie człowieka i artysty, rozwichrzonym Stasiem - jest Krzysztof Gosztyła; cała akcja sztuki - to przede wszystkim rozgrywka między nimi dwoma - ojcem i synem - rozgrywka, jaka zawsze się toczy między dwoma pokoleniami, tu w sposób niezwykle inteligentny rozgrywana przez ojca... Własną sztukę miał w Teatrze Kameralnym reżyserować początkowo sam Jarocki; zrezygnował ostatecznie z tego, reżyserię przejął Gustaw Holoubek, dając w rezultacie jedno z najciekawszych przedstawień obecnego sezonu.

No, ale sezon dopiero na półmetku - zobaczymy, co dalej zobaczymy, a na razie, póki jeszcze parę dni karnawału, wspomnieć trzeba o ostatniej, rozśpiewanej i rozbawionej premierze Warszawskiej Operetki: o "My Fair Lady" Lemera Loewego w tłumaczeniu Marianowicza Minkiewicza. Przed dwudziestu laty, ten bodaj najsłynniejszy musical świata obiegi sporo naszych scen, upamiętniając Się m. in. świetną rolą Barbary Rylskiej w niegdyś jeszcze dobrym teatrze Komedia, teraz znów prawdopodobnie udało się załatwić spłatę tantiem w złotówkach, dzięki czemu "My Fair Lady" ponownie krąży po kraju. Jeśli wierzyć tym, co widzieli różne inscenizacje - warszawska jest podobno zdecydowanie najlepsza; nie dziwiłbym się temu, bo istotnie przedstawienie wyreżyserowane przez Ryszarda Pietruskiego, w scenografii Marka Lewandowskiego jest bardzo dobre właściwie we wszystkich swoich elementach: toczy się wartko, zgrabnie, jest nie tytko nieźle śpiewane, lecz również nieźle grane, i to właściwie przez wszystkich wykonawców czołowych ról, dopracowane muzycznie (kierownictwo: Czesław Majewski i Zbigniew Pawelec), a przede wszystkim efektowne wizualnie; głównym autorem sukcesu tego przedstawienia dla mnie osobiście był Marek Lewandowski, bo jego scenografia i kostiumy nadały warszawskiej "My Fair Lady" europejski szlif. Wśród solistów wyróżniła się - jak zwykle ostatnio w Warszawskiej Operetce - Grażyna Brodzińska, ładnie tańcząca i śpiewająca, o atrakcyjnej, scenicznej urodzie (choć właśnie jej kostiumy średnio się Lewandowskiemu udały), a także Daniel Kustocak umiejętnie korzystający z aktorskich doświadczeń Rera Harrisona w roli Higginsa, Jerzy Jeszke - sympatyczny Fred, Tadeusz Walczak, który z wdziękiem wybrnął z kompletnego pomylenia tekstu ostatniej piosenki.. W sumie - w Operetce Warszawskiej powiało, no, może jeszcze nie "wielkim", ale już nieco większym niż zazwyczaj światem.

A co na to młodzi? Młodzi, czyli absolwenci warszawskiej Szkoły Teatralnej, wystąpili na małej scenie teatru Ateneum ze swoim drugim dyplomem. Pierwszy ("Stracone zachody miłości") przygotował Tadeusz Łomnicki, drugi - "Lato" Rittnera - opracowała z młodzieżą Aleksandra Śląska. "Lato" uzupełniła zresztą tekstami z innych sztuk Rittnera, tak, aby każdy z wykonawców miał większe szanse pełnej prezentacji swych uzdolnień, a w paru przypadkach - chyba już niewątpliwego talentu. Myślę, że, ogólnie biorąc, jest to dobry rok; wprawdzie po obejrzeniu drugiego dyplomu nieco inaczej rozłożyłbym noty niż po spektaklu szekspirowskim, niemniej i tutaj uwagę zwracała przede wszystkim Agnieszka Pilaszewska. Już w drugiej głównej roli, tu zresztą bodaj trudniejszej: postać Mai, żony dyrektora sanatorium, uwikłanej w uczucie, które ją pociąga, lecz którego wcale nie jest pewna, postać niewolna od wahań, niepokoju, egzaltacji i ciepła - to postać bardzo skomplikowana i wymagająca aktorskiej dojrzałości; myślę, że Pilaszewska taką dojrzałość okazała. Obok niej, z dziewcząt, widoczną już osobowość sceniczną zaznaczyły Dorota Nowakowska (pani Gianetti) i Katarzyna Wziątek (Lili), natomiast z mężczyzn: Arkadiusz Nader (Golders) - najpełniej już ukształtowany talent, z którego teatry powinny mieć wiele pociechy. Sympatycznie również poprowadził niełatwą, bo mdłą już w samym tekście, postać Torupa - Tomasz Kozłowicz.

Trochę to przedstawienie było za bardzo rozbiegane, za bardzo ekspresyjne, jak na tak małą scenę, ale - może to kwestia premierowego podniecenia; tak czy inaczej - myślę, że to dobry rok! Oby takich więcej...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji