Artykuły

Andrzej Chyra i jego koszmarna "Carmen" w Operze Narodowej

"Carmen" Georgesa Bizeta w reż. Andrzeja Chyry w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Witold Sadowy.

W życiu za przestępstwa ponosi się karę. W teatrze za niszczenie i profanację uznanych dzieł dramatycznych i operowych otrzymuje się nagrody. Im bardziej wydziwaczone przedstawienie, tym więcej wokół niego szumu. Ich twórcy należą do międzynarodowej kliki. Wspierają się wzajemnie i nagradzają. Kumoterstwo na świecie istnieje nie od dziś. Ale takiej chucby i bezczelności jak obecnie nie było nigdy. Andrzej Chyra, wybitny aktor mający na swoim koncie znakomite role zwłaszcza w filmie, po studiach aktorskich ukończył reżyserię. Sądząc po "Carmen", niewiele się nauczył. Poza Warszawą zrobił podobno dwa dobre przedstawienia. Nie wypowiadam się na ich temat. Nie oglądałem ich. Teraz w Teatrze Wielkim zajął się reżyserowaniem opery Bizeta "Carmen". Poniósł kompletną klęskę. Pomogli mu w tym szczególnie Barbara Hanicka jako okropny scenograf. Zamiast Sewilli ustawiła na scenie żelazne rusztowanie. A projektantka kostiumów Magdalena Maciejewska jeszcze mu dołożyła. Ubrała wykonawców w koszmarne ciuchy kupione na wagę w Ciucholandzie. Przystępując do realizacji "Carmen", Andrzej Chyra nie zajrzał chyba do libretta? Napisane w nim jest że każdy akt dzieje się w innym miejscu. Tymczasem u niego wszystko dzieje się na tle obrzydliwej kręcącej się żelaznej konstrukcji, którą wymyśliła Barbara Hanicka. Oświetlanej różnymi kolorami. Na premierze, jak mi opowiadali, były gwizdy i buczenie. Protestowali ci, którzy widzieli "Carmen" wielokrotnie. Reszta to "arystokracja" oglądająca operę po raz pierwszy w życiu. Klaszcząca, bo klaskać wypada, w nieodpowiednich miejscach. Wszystkie przepiękne arie z "Carmen" przechodzą bez wrażenia. Słynną habanerę Carmen śpiewa bez ikry. I nie tańczy tylko się kryguje. Z przyczepionymi skrzydłami .Don Jose wyznaje miłość leżącej na tapczanie Carmen, siedząc na stołku, a Escamillo rozdaje autografy dzieciarni. Nie ma tu ani miłości ani zazdrości. Nie ma nic. Śpiewacy są bezradni. Ale śpiewają pięknie. Jest jeszcze, nie wiem po co, ogromny krucyfiks niesiony przez jakichś ludzi. Są lesbijki i geje. Jest ciężarna chórzystka, która pije wódkę a potem jeździ z dzieckiem w wózku. Oraz żołnierze dziwacznie ubrani. Nie wiedząc, co robić, piją wódkę. I jeszcze wymyślony chłopiec bez sensu, pełno dzieciarni i wiele innych zbędnych pomysłów. Nie ma tylko tego, co być powinno w "Carmen". Stłoczony tłum na pierwszym planie i bezradność. To wszystko oglądałem kilka dni temu, słuchając drugiej obsady. Całkowicie polskiej. Jedynie partię Don Josego śpiewał Dario di Vietri. Od strony wokalnej i muzycznej "Carmen" przygotowana jest doskonale. Dyryguje K e r l- L y n n W i l s o n . Główne partie śpiewają M o n i k a L e d z i o n- P o r c z y ń s k a jako Carmen, K a t a r z y n a T r y l n i k - jako Micaella i Michał P a t r y k jako Escamillo. Od strony aktorskiej jest tragicznie. Winę za to ponosi reżyser. Nie potrafił ustawić sytuacji i operować tłumem. Zwarta kupa przepychających się ludzi, nie wiadomo kto jest kto, podrygująca na pierwszym planie, zamiast wykorzystać głęboką scenę Teatru Wielkiego. Szkoda. Kolejna stracona pozycja, która na prapremierze w roku 1875 w Operze Comique w Paryżu też poniosła klęskę. Ale to były inne czasy. Po śmierci kompozytora "Carmen "odnosiła sukcesy na całym świecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji