Artykuły

Czekając na barbarzyńców

Mocno dwuznaczna, bo podszyta nędzną propagandą polityczną rólka kobieca w "Zwei Monddiebe" przypadła aktorce Teatru Współczesnego we Wrocławiu Marcie Malikowskiej, która do tej pory była znana raczej ze scen rozbieranych w spektaklach teatralnych - o spektaklu "Mity rzeczywistości: O dwóch takich, co ukradli księżyc" w reż. Krzysztofa Minkowskiego w Gorki Theater w Berlinie pisze Włodzimierz Pazniewski w Śląsku.

Na przełomie roku 2017, kolejny przypadek, niby lekarz w klinice psychiatrycznej, włożył tzw. Europie pod pachę termometr, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że leciwa pacjentka cierpi na chorobę przewlekłą, która nie leczona, może skończyć się dla niej śmiercią, a przynajmniej trwałym kalectwem umysłowym. Paradoksalnie, przychodnią, która stwierdziła, że z kondycją psychiczną badanej nie jest ostatnio najlepiej, okazała się nie Izba Przyjęć w szpitalu, lecz eksperymentalny Maxim Gorki Theater w Berlinie, gdzie wystawiono blisko godzinny, makabryczny show autorstwa Krzysztofa Minkowskiego (rocznik 1980) i w jego wiekopomnej reżyserii, "O dwóch takich, co ukradli księżyc" (niemiecki tytuł: "Zwei Monddiebe), czyli tak naprawdę sprokurowano ubaw po pachy, z katastrofy, która wydarzyła się 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem. Ten kabaret, jak nazywa się czasami berlińskie widowisko, przypomina uprawianie zboczenia nekrofilii i to w skrajnej postaci. Żartuje się w nim i kpi z 96 ofiar tamtego lotu, czyli ze zmarłych, którzy nie mogą się bronić. Nie wstaną i nie dadzą w mordę reżyserowi, choć bardzo mu się to należy, nie nakopią aktorom ile wlezie. W tej sytuacji są kompletnie bezbronni.

Wnętrze samolotu zostało całkiem zręcznie zaaranżowane przez scenografa. Pije się dużo wódki, wiadoma sprawa, Polacy. Pasażerów obsługuje stewardesa o imieniu Beata (zbieżność danych osobowych całkowicie przypadkowa). Są i filmowe wstawki. Widowisko zostało utrzymane w stylu politycznej agitki wczesnych lat pięćdziesiątych zeszłego stulecia. Duch "genialnego językoznawcy" kłania się co jakiś czas. Kabaret Minkowskiego daje zdecydowany odpór, wiadomo komu, a czyni to w żenujący sposób, że człowieka nachodzą wątpliwości: Europa to jeszcze, czy już Azja, najpewniej Centralna. Wypociny Minkowskiego to skrajny prymitywizm umysłowy i kompletna absencja dobrego smaku.

O samym panie reżyserze wiemy niewiele. Wiadomo, że pochodzi ze Szczecina. Uczył się reżyserii, także w Niemczech. Na stałe mieszka w Berlinie, więc może bezpiecznie, niczego nie ryzykując, uprawiać zwój antypolonizm, tak dobrze widziany u naszych zachodnich sąsiadów.

Mocno dwuznaczna, bo podszyta nędzną propagandą polityczną rólka kobieca w "Zwei Monddiebe" przypadła aktorce Teatru Współczesnego we Wrocławiu Marcie Malikowskiej (rocznik 1982), która do tej pory była znana raczej ze scen rozbieranych w spektaklach teatralnych, choć zaznaczmy od razu, że nie za bardzo ma co pokazywać, bo nie ta uroda i nie ten sex appeal.

"Ten spektakl wart każdych pieniędzy - powiadają między sobą Niemcy. - To była trafna decyzja: zapłacić a potem sobie popatrzeć, jak Polacy robią sobie jaja z najnowszej historii własnego kraju i tzw. tragedii. My tylko wyłożyliśmy kasę i znaleźliśmy chętnych Polaczków, którzy to robią, więc w tej jednej sprawie jesteśmy czyści, jak łza i nikt niczego nie może mieć nam za złe. Posłużyliśmy się wynajętymi Murzynami, którzy za pieniądze zrobią wszystko. Dla nas to bardzo wygodne rozwiązanie".

Jeszcze do niedawna naigrawanie się z umarłych było obce wartościom europejskim. Uważano je za objaw niepohamowanego draństwa i braku ogłady. Majestat śmierci jednak szanowano. Tzw. teatrzyk Minkowskiego świadczy o tym, że dalsza azjatyzacja kultury naszego kontynentu postępuje coraz szybciej i chyba nikt i nic nie zdoła powstrzymać tego upadku. A najmniej nadaje się do tego niemieckie lenistwo umysłowe.

W tym miejscu trudno uciec od pewnej dygresji, ponieważ o tym społeczeństwie mówi ona bardzo dużo, gdyż ujawnia niemiecką słabość do ekscesów, na które nikt o zdrowych zmysłach by nie wpadł, dlatego budzi ogromne zdumienie sam pomysł, jego realizacja i nasuwające się skojarzenia. Pod hasłem wywoławczym (co za subtelne poczucie humoru) "Najpiękniejsze obozy koncentracyjne Niemiec" została zorganizowana w 2016 roku wystawa najważniejszych projektów niejakiego Bernharda Kuipera, który miał swój wcale niemały udział w budowie lagrów. A nadawał się do tego jak mało kto. Był obersturmfu (u umlaut) hrerem SS, a przy okazji wziętym w III Rzeszy architektem. Aby widzowie nie mieli żadnych wątpliwości w czym się szczególnie zasłużył, ekspozycję prezentowano w dawnym obozie zagłady w Sachsenhausen. Wystawę, jako wydarzenie kulturalne, sfinansowały władze administracyjne powiatu Meppen. Znowu w sposób pośredni mamy tu do czynienia z rechotem na temat śmierci tysięcy ludzi w tle. Nie od rzeczy będzie zwrócić uwagę na okoliczność, że chichocą potomkowie katów i to w miejscu popełnienia masowej zbrodni.

Zdaje się, że zjawisko szydzenia z tragedii posiada o wiele szerszy zasięg. Nie jest od niego również wolny np. kalifat paryski. Parę lat temu francuski tygodnik satyryczny "Charlie Hebdo", zamieszczając karykatury Mahometa, naraził się na atak islamskich terrorystów, podczas którego zginęli ludzie. Cały świat współczuł wtedy ofiarom. Ale to było dawno temu.

Obecnie w jednym z ostatnich numerów rysownicy tego francuskiego tygodnika zupełnie po chamsku skomentowali katastrofę rosyjskiego samolotu Tu-154, który runął do Morza Czarnego chwilę po starcie z lotniska w Soczi i śmierć w tym tragicznym wypadku wielu artystów z Chóru Aleksandrowa. A uczynili to w sposób karygodny. Na jednym z rysunków członkowie zespołu pływają w otoczeniu ławicy ryb. Autor nazywa ryby "ich nową widownią". Na innym jeden ze śpiewaków krzyczy z przerażenia. Rysownik nazwał ten krzyk "nowym repertuarem". Nie wiadomo śmiać się czy płakać. Z rysunków wyłania się taki sam polot i poczucie humoru, jak ze spektaklu teatralnego knota, wystawionego przez Minkowskiego w Berlinie.

Sytuacja rodzi uniwersalne pytanie jaka jest rola obydwóch wymienionych przeze mnie kalifatów: berlińskiego i paryskiego w nadciągającej katastrofie Europy, tak skutecznie atakowanej dzisiaj od środka? Przypuszczam, że wcale nie marginalna.

Ale na tym bynajmniej nie koniec bieżącej degrengolady. Oto inne wieści z kalifatu berlińskiego, gdzie na żądanie muzułmańskich migrantów dzielnicy Kreuzberg, w Boże Narodzenie 2016 roku umilkły kościelne dzwony, zdaje się, że na zawsze, aby nie drażnić przybyszów publicznym afiszowaniem się obecnością chrześcijaństwa w stolicy Niemiec i nie zakłócać wyznawcom Allaha wypoczynku. Zakaz wydała administracja dzielnicy. Istny obłęd. Oto kolejny przykład w jaki sposób współcześni Niemcy zarządzają własnym strachem. Najczęstszą formą niemieckiej reakcji są bowiem ustępstwa, aby tylko nie narazić się islamistom i mieć święty spokój. W takich sytuacjach Niemcy okazują się bardzo bojowi, wszystkiego się boją.

W Sylwestra 2015 roku bandy muzułmanów mogły bez przeszkód molestować seksualnie niemieckie kobiety i dziewczęta, a nawet dopuszczać się na nich gwałtów w Kolonii i innych miastach, ponieważ niemieccy mężczyźni okazali się zbiorowiskiem zniewieściałych tchórzy. Żadnemu z nich nawet nie przyszło do głowy, że kobiet trzeba bronić. Pozostawiono je osamotnione sam na sam z napastnikami. Mężczyźni na wszelki wypadek uciekli, a policjanci chowali się po kątach. Tak w szczegółach objawia się współczesne szaleństwo samozagłady.

Nikt tego nie napisał otwartym kodem, lecz tak naprawdę upadek naszego kontynentu zaczął się od Niemiec i na nich prawdopodobnie się zakończy. Nie zapominajmy, że dwie największe infekcje dwudziestowieczne wykluły się w tym kraju: komunizm i nazizm. Najpierw zaraziły Europę a potem cały świat.

Również dzisiejsza degrengolada Europy ma swoje źródła w Niemczech, przede wszystkim w samobójczych dla cywilizacji europejskiej i niszczycielskich pomysłach Szkoły Frankfurckiej. Za to, co obecnie dzieje się z Europą, a także ze Stanami Zjednoczonymi, skupieni w niej filozofowie i profesorowie socjologii, ponoszą główną część winy. "Zgnilizna nadal idzie ze Szkoły Frankfurckiej" - napisał niedawno pewien publicysta, którego cenię za przenikliwość i odwagę, i trudno się z nim nie zgodzić. Niemcy jako zbiorowość od czasów drugiej wojny światowej są mocno uzależnieni od swoistej pornografii zła i tylko ono zdaje się ich fascynować. Natężenia tego typu odchyłki od normy nie spotkamy w żadnym innym społeczeństwie europejskim, i to jest to, co ten kraj wyróżnia a nawet każe się mieć przed nim na baczności.

Dla przypomnienia: Szkołą Frankfurcką nazwano grono filozofów i socjologów Instytutu Badań Społecznych, który w latach 1923-1933 istniał w uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem. Jej dyrektorem był Carl Grunberg (u umlaut) notoryczny marksista. Poza Grunbergem tworzyli ją: Max Horkheimer, Theodor Adorno, Erich Fromm, Herbert Marcuse, Jurgen (u umlaut) Habermas i wielu innych filozofów oraz socjologów. Myślicieli łączyło jedno: szkoła obrała marksizm jako metodologię i w rezultacie stała się na lata główną wylęgarnią europejskiego lewactwa. Ponieważ część profesorów była żydowskiego pochodzenia, musiała opuścić Niemcy po dojściu Hitlera do władzy w roku 1933. Paradoksalnie ta wymuszona emigracja pośrednio przyczyniła się do szerszego upowszechnienia dorobku Szkoły, która odtworzyła się bardzo szybko przy paryskiej Ecole Normale Superieure i nowojorskim Columbia University.

Od samego początku Szkoła Frankfurcka stawiała sobie bardzo ambitne plany gruntownej, prawie rewolucyjnej, przebudowy życia społecznego i jego instytucji, których sens dalszego istnienia w dotychczasowej formie kwestionowano jako przejaw skostnienia i nienadążania za postępem. Z tego powodu podważano tradycyjny porządek społeczny, obowiązujące hierarchie i respektowane wartości, które uważano za przeżytek. Aby dokonać kardynalnych zmian, filozofowie tworzący Szkołę Frankfurcką zamierzali wykorzystywać energię buntów i niepokojów społecznych oraz tak modelować ich przebieg, by były one zgodne z wyznawanymi teoriami.

Dopiero po roku 1949 część uczonych powróciła do Frankfurtu nad Menem, choć bardzo wielu zadomowiło się na stałe w życiu intelektualnym Ameryki, prowadząc dalej swoją destrukcyjną robotę w tym kraju.

Z czasem w Stanach Zjednoczonych jej profesorowie opanowali wydziały socjologii na najważniejszych uniwersytetach amerykańskich i np. taki Herbert Marcuse patronował wielkiej młodzieżowej ruchowce lat sześćdziesiątych zeszłego stulecia, rewolucji seksualnej, jaka się wówczas dokonała i całej kontrkulturze. To w kręgu Szkoły Frankfurckiej w okresie wojny wietnamskiej sformułowano chwytliwe hasło: "Make love, not war" ("Uprawiaj miłość, nie wojnę"). Młodym ludziom, bardzo się ono spodobało, więc uznali je za swoje.

A przecież upadek Stanów Zjednoczonych, jako imperium o charakterze globalnym, zaczął się od dotkliwej porażki jaką kraj ten poniósł właśnie w wojnie wietnamskiej, do czego skrupulatnie wprowadzane w życie, pacyfistyczne pomysły uczonych ze Szkoły Frankfurckiej walnie się przyczyniły, gdyż Ameryka przegrała wojnę nie w azjatyckiej dżungli, lecz na ulicach amerykańskich miast. W następnych latach proces degrengolady jeszcze nabrał przyspieszenia.

Równolegle nadeszła rewolta obyczajowa. Marcuse był autorem głośnej książki "Eros and Civilisation", którą obwołano swoistą Biblią tamtego czasu. Od tej pory swobodę seksualną uznano za podstawowy wyznacznik wolności jednostki. Życiem zdawała się dyrygować atrakcyjna triada: sex, drugs i rock and roli. Poza tym, jak go określano w języku potocznym, było to pokolenie "szybkie i wściekłe". Kokaina i haszysz dawały niezłego kopa. O wiele gorzej bywało z refleksją.

Bez mała wszystkie zjawiska niszczące obecnie tkanki życia społecznego mają swoje korzenie lub znalazły impuls do działania, w pracach uczonych powiązanych ze Szkołą Frankfurcką. Sam zestaw problemów jest szokujący i daje bardzo dużo do myślenia.

A zatem przedstawicieli Szkoły Frankfurckiej, odnosząc się tylko do ich publikacji i działalności publicznej, należy oskarżyć o następujące grzechy główne: ustanowienie przestępstw rasowych, nawoływanie do ciągłych zmian, często z przesadą nazywanych rewolucjami, w celu podsycania i utrzymania napięć społecznych oraz nieporozumień, nauczanie dzieci o seksie i homoseksualizmie, chroniczne podważanie autorytetu szkoły i nauczycieli, propagowanie wielkich przemieszczeń migracyjnych ludności tylko po to, by systematycznie rozmywać tożsamość narodową, a nawet ją zniszczyć, bałwochwalczy stosunek do multikulti i bagatelizowanie różnic, które dzielą ludzi, walka z religią na płaszczyźnie kultury, w myśl dyżurnego hasła: "opróżnić kościoły", opowiadanie się za nierzetelnym systemem prawnym, gdzie do głosu często dochodzą uprzedzenia wobec ofiar przestępstw, uzależnienie jednostek od państwa czy świadczeń państwowych, kontrola i ogłupianie mediów np. za pomocą poprawności politycznej, która bardzo często przyjmuje formę autocenzury, zachęcanie do rozpadu rodziny, wychowanie młodego pokolenia pozbawione jakichkolwiek rygorów i wymagań; wiele złego spowodowało tropienie wszędzie ksenofobii, antysemityzmu i nacjonalistycznej gorączki, nawet tam, gdzie ich nie ma, co w zachowaniach liberalnego establishmentu bardzo szybko zmieniło się w dyżurny odruch psa Pawłowa itp. Trzeba bezstronnie przyznać, że nic tak dobrze nie wychodziło Szkole Frankfurckiej jak sianie zamętu społecznego.

Do tego należy dodać sporo spraw szczegółowych, jak np. szczucie kobiet przeciwko mężczyznom, pod hasłem dążenia do wyzwolenia spod męskiej dominacji i osiągnięcia równości, czyli Szkoła Frankfurcka kryje się także za ustanowieniem i promocją wszelkich ruchów feministycznych. Niektórzy są przekonani, że swoje pomysły społeczne szkoła szczególnie chętnie adresowała do jednostek rozdartych, neurastenicznych lub zagubionych wewnętrznie.

Obecnie obserwujemy nieodwracalne skutki gigantycznych zniszczeń jakich w imię postępu dokonała Szkoła Frankfurcka i jej nadgorliwi wyznawcy, przede wszystkim w Niemczech, które zostały psychicznie sparaliżowane, bo w mieszkańcach zanika zarówno odwaga, jak i duch oporu. Coś podobnego dzieje się również w życiu zbiorowym pozostałych krajów europejskich.

Jedno nie ulega wątpliwości. Śmiertelnie chora Europa, w której z każdym rokiem coraz mniej wartości europejskich, wyraźnie dryfuje w stronę topornej barbarii i samounicestwienia. Podobno nikt i nic nie zdoła już zawrócić jej z tej drogi w stronę przepaści i uratować kontynent przed nieuchronnie nadciągającym krachem.

Tak naprawdę pogańska Europa, ostentacyjnie odcinająca się od swoich chrześcijańskich korzeni, nie ma obecnie żadnych szans w konfrontacji np. z silnie zintegrowaną wokół własnej religii mniejszością muzułmańską i jej agresywną determinacją oraz porażającą przewagą demograficzną. Może co najwyżej wywieszać białe flagi i ze strachu podnosić ręce do góry, co czyni nader chętnie, z genetycznego tchórzostwa oraz osobistej wygody poszczególnych jednostek.

Ale to nie koniec gromadzących się chmur. Istnieje jeszcze inne zagrożenie, ponieważ wszystkimi bez wyjątku chorobami Szkoły Frankfurckiej Niemcy zaraziły w ciągu ubiegłych lat Unię Europejską, gdzie odgrywają rolę dominującą, przed czym ostrzegała dawno temu premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher, lecz Bruksela jakby tego nie dostrzega, choć rokowania na przyszłość są dla niej niekorzystne i muszą zakończyć się katastrofą, gdyż skuteczna terapia, czytaj: gruntowna przebudowa UE, jest stale odwlekana, a czasu nie pozostało zbyt wiele, potem na wszystko może być za późno.

Ciekawe skąd bierze się to kunktatorstwo? Nietrudno zgadnąć, ponieważ większość biurokratów, którzy obsadzili najważniejsze stanowiska w Brukseli to wychowankowie lub pojętni uczniowie Szkoły Frankfurckiej oraz zasłużeni uczestnicy młodzieżowej ruchawki roku 1968. Niedaleko więc pada jabłko od jabłoni. Nadal są zakamuflowanymi lewakami.

Tymczasem dogłębne zreformowanie UE oznacza niezwłocznie wyrzucenie na śmietnik większości zaleceń oraz odkryć Szkoły Frankfurckiej i proponowanych przez jej guru praktyk społecznych. By sprzeniewierzyć się bezkrytycznie uwielbianym mistrzom trzeba dużo odwagi, a przede wszystkim silnego charakteru. Nikt z eurobiurokratów nie jest do tej naprawy przygotowany psychicznie i intelektualnie, bo brakuje im zarówno jednego, jak i drugiego. Dlatego nie chcąc ryzykować zmian brną w beznadziejną kontynuację unijnego bałaganu, który nie sprawdza się na płaszczyźnie metod i sposobów działania. Jest to zatem porażka na całej linii. Z czego się cieszyć.

W podobnych sytuacjach Anglicy recytują tylko dwa słowa: "no comment". Zdaje się, że żadne zdania komentarza w niczym nie oddadzą tłoczących się myśli i uczuć. Być może trzeba w tym miejscu odwołać się do literatury pięknej.

Istnieje wiersz Czekając na barbarzyńców Konstandinosa Kawafisa, greckiego poety (1863-1933), który mieszkał i tworzył w Aleksandrii. Od tego autora zapożyczyłem tytuł tego tekstu o wielu niezbyt optymistycznych zjawiskach współczesności.

Utwór, przetłumaczony przez Zygmunta Kubiaka opisuje dziwne zachowanie władców i zwykłych obywateli pewnego miasta-państwa, gdzie nic szczególnego się nie dzieje, poza celebrowaniem czekania. Wszyscy pragną zmiany, lecz całą nadzieję pokładają w barbarzyńcach, czemu towarzyszy powszechna wiara, że gdy przyjdą, nareszcie zaprowadzą swoje porządki. W tej sytuacji wszelkie działanie nie ma sensu. Największą wagę przywiązuje się do uległości. Takie postępowanie podpowiada zwyczajny rozsądek i instynkt samozachowawczy. Jedno pragnienie dominuje: tubylcy przede wszystkim chcą dobrze wypaść. Dlatego biorą udział w gorączkowych przygotowaniach do uroczystego powitania barbarzyńców. Jego program jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Z jednej strony powinien olśnić przybyszów, z drugiej - zjednać ich przychylność. W końcu wszystko zostaje zapięte na ostatni guzik. Jeszcze trochę cierpliwości a spełnią się powszechne oczekiwania. Ale barbarzyńcy nie nadchodzą, więc zamiast euforii szok i zaskoczenie. Może wypadło im coś pilniejszego albo w ostatniej chwili, zupełnie zmienili swoje plany. Niestety: Jacyś nasi, co właśnie od granicy przybyli, mówią, że już nie ma żadnych barbarzyńców. Bez barbarzyńców - cóż poczniemy teraz? Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.

Dzisiaj sytuacja naszego kontynentu jest zupełnie odmienna niż w utworze Kawafisa, bo barbarzyńcy zalewają Europę drzwiami i oknami. Przy okazji chowając się za humanitaryzm coraz łatwiej głosić podniosłe slogany. W tej sytuacji nie warto nawet dociekać, gdzie podziała się logiczna elegancja myślenia. Skoro uproszczone sądy o rzeczywistości, stają się powszechnymi opiniami, szary człowiek ulicy nauczył sieje zmieniać zależnie od okoliczności, bezgranicznie z siebie zadowolony, że stać go na odwagę poszukiwania, za każdym razem czegoś nowego, w imię tak zwanego postępu i pełniejszego rozwoju własnej osobowości. Ale najgorsze w tym wszystkim, że anarchistyczny, a w gruncie rzeczy bałaganiarski banał i rezygnację, skutecznie pomylono z doznawaniem i przeżywaniem wolności. Najcięższa próba zawsze spada na człowieka w chwili klęski.

W roku 2008 niemiecki malarz Ronon Eidelman gorąco zachęcał Izrael, aby przeniósł się do Europy. Jako miejsce osiedlenia proponował Niemcy albo Polskę. Od czasów Adolfa H. zdanie malarzy w Niemczech należy brać pod uwagę, bo przecież nigdy nic z nimi nie wiadomo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji