Młodzi, rozhisteryzowani
"Fragmenty dyskursu miłosnego" Rolanda Barthesa są resztą miłosnego języka, który pozostał zakochanemu podmiotowi. Podmiot ten jest samotny i musi mówić. "Fragmenty..." nie są więc czymś, co jest niepełne, niedokończone. Przeciwnie, są nadmiarem - dyskursem zakochanego, który nie może popaść w milczenie.
To nieustanna mowa. A teatr ciężko znosi nadmiar słów. Radosław Rychcik, zabierając się do reżyserii tekstu Barthes'a w Teatrze Dramatycznym, rozpoczął próbę otwartą, która nie ma końca, bo jest histeryczna. I my, widzowie, bierzemy udział w tej miłosnej histerii - stajemy się częścią miłosnej relacji, która staje się niemożliwa do zniesienia. Obraz się rozpada. Rozpad jest jednak trwały i po dłuższym czasie histeria zaczyna uwierać. Roznamiętnieni aktorzy nie potrafią ograć oszczędnej scenografii Łukasza Błażejskiego i ma się wrażenie, że gubią się w natłoku słów, które wypowiadają - momentami poza rozumieniem. Dziwi też wybór fragmentów z Fragmentów... To przede wszystkim doskonała literatura, która niszczeje w prostej deklamacji i nadmiarze krzyku. Dekonstrukcja pragnienia w wydaniu Rychcika to przede wszystkim dekonstrukcja klasycznie rozumianej podmiotowości aktora, jego ciała - a to jedyny kierunek, jaki może obrać współczesny teatr, bo koniec końców zostają nam jedynie fragmenty.