Artykuły

Legenda i prawda "Nocy listopadowej"

"Jakem miał czytać książkę, zawsze brałem dramat, nie powieść. Mając Szekspira, inne książki zdają mi się niepotrzebne do czytania. (...) Przeczyta się stron sto powieści i nic się w nich nie znajdzie - u Szekspira cztery wiersze rozmowy mię poruszą, rozgorączkują, roznamiętnią ich życiem, werwą, grą wyrazów, siłą i tęgością charakterów".

Stanisław Wyspiański (z listu do Lucjana Rydla, 27. VI. 1890)

1.

Jeśli prawdą jest, że obok misterium teatru ujawnia się na scenie najbardziej współczesna treść utworu, to "Noc listopadowa" jest dla nas rodzajem konfrontacji. Konfrontacji jednego z najbardziej efektownych mitów stworzonych przez literaturę ostatnich stu czterdziestu lat z odczuciami i doświadczeniem naszej epoki. Mit ten zadomowił się tak głęboko w polskiej świadomości, że warto przyjrzeć mu się raz jeszcze, z bliska, jak wszystkiemu co w naszej kulturze ważkie i głębokie. Oczywiście, jeśli nie chcemy pozostać obojętni wobec fetyszy narodowej przeszłości. Jeśli kreacyjną i wychowawczą rolę sceny rozumiemy bardziej zobowiązujące, niż wynika to z popularnych haseł.

Dyskusja taka toczy się zresztą poprzez pokolenia. Zapoczątkowała ją Wielka Emigracja, pogłębiła i rozszerzyła historia. Lata 1863-64, a zwłaszcza rok 1944, nadały jej szczególną, dziś jeszcze aktualną doniosłość. Stosunek do ceny, jaką płaci się za realizację nie przemyślanych zamierzeń, kształt i kierunek aspiracji narodowych pozostaną jeszcze długo jednym z podstawowych sprawdzianów naszej dojrzałości. Fakty są zresztą mniej dyskusyjne (chociaż równocześnie: mniej znane!), sporne są natomiast interpretacje. A w interpretacji nocy listopadowej szacunek dla faktów i ściśle z szacunkiem takim związany naturalny krytycyzm zadziwiająco łatwo ustąpiły miejsca procesowi mitologizacji. To, co szlachetne, bezkompromisowe, przysłoniło bez trudu postawy i programy dojrzalsze i trudniejsze zarazem (Staszic!). Przysłoniło tak dokładnie, że przez pokolenia uniemożliwiło jakąkolwiek poważniejszą dyskusję. Emocja wyparła rozsądek, wiara zawęziła pole widzenia, a wiarę, wiadomo, można przyjąć albo odrzucić, ale czy można z nią dyskutować?

Jeśli więc znajdzie się w tych rozważaniach nieco bardziej krytyczny stosunek do wydarzeń tamtej nocy, jeśli przekształci się on w rodzaj polemiki z poświęconą jej historiografią i mitologią narodową, to nie dlatego, że nie doceniamy koronnego argumentu apologetów Wysockiego: budzenia i utrwalania świadomości narodowej. Stworzenia faktów, które sprawie polskiej nadały w pierwszej połowie XIX wieku ogólnoeuropejskiego, chociaż równocześnie tragicznego rozgłosu. Doceniamy ich racje, nie mamy jednak pewności, czy była to naprawdę jedyna droga. Jedyna droga podtrzymywania świadomości i woli narodu. Czy przypadkiem nie stworzono tu mitu zgodnego może z naszym charakterem, ale mniej korzystnego dla świadomości i wiedzy historycznej społeczeństwa? Czy - jednym słowem - wszelkich ideologii, apologii i związanych z tym narodowych procesów kanonizacyjnych, które tak hojnie objęły tamte wydarzenia, nie konstruowano i nie przeprowadzano ex post, na użytek zaistniałych faktów? Dla usprawiedliwienia wcześniej popełnionych błędów? Przypuszczenie to wydaje się tym bardziej uzasadnione, że pokolenie, które przygotowało, zadecydowało i zaprzepaściło insurekcję, pozostało przy głosie również po upadku powstania. Ono to głównie kształtowało literaturę i świadomość narodu. Ono zadbało o legendę. Chociaż równocześnie ono również formułowało pierwsze zastrzeżenia. Powstała legenda z natury rzeczy głównie literacka. Co mówi o niej historia?

Koronna kreacja tego mitu - "Noc listopadowa" Stanisława Wyspiańskiego - szczególnie nadaje się do podobnych rozważań. Zarówno dla miejsca, jakie od lat zajmuje w tradycji polskiego teatru, jak i dla może nie zamierzonej, ale istniejącej wieloznaczności jej symboli.

Wyspiański pisał apologię belwederczyków. Ale apologia ta, przez siedemdziesiąt lat dzielących nas od powstania utworu, wywietrzała już z jego dialogów. Ustąpiła miejsca historiozofii zapewne mniej romantycznej, za to nieporównanie lepiej rozumianej przez pokolenie, które utwór ten wystawia a wystawiając - weryfikuje. Zachowała się jednak nad wyraz sugestywna, poetycko-alegoryczna wizja tamtego wieczoru. To, co jest poezją, a w poezji wyobraźnią, nie to, co każe oceniać, porównywać, myśleć. Wizji tej nie sposób wykreślić z dorobku naszej literatury. Nie sposób pominąć jej również w teatrze. Podobnie jak nie sposób pominąć "Dziadów". Jak nie można zapomnieć ani o "Wyzwoleniu" ani o "Weselu".

Apologia belwederczyków, zawarta na kartach "Nocy listopadowej", miała zresztą zawsze bardziej malarski niż historyczny charakter. Dla Wyspiańskiego i współczesnych mu sukcesorów romantyzmu pozytywnym bohaterem dramatu był Piotr Wysocki. Postać wyrazista, efektowna, pełna zapału i blasku. Człowiek-symbol bez mała. Dla nas natomiast, obznajomionych jako tako z topografią i polityczno-wojskowymi realiami powstania, bohaterem takim jest raczej Chłopicki. Jest to różnica zasadnicza. Różnica postawy i perspektywy historycznej. Różnica w ocenie nie tylko postaci i motywów, ale i szans przedsięwzięcia. Ceny, jaką zapłaciliśmy kiedyś za polski wkład w paroksyzmy i niepokoje rodzącego się w Europie romantyzmu. Jeśli różnicę tę podkreślamy teraz tak dokładnie, to głównie dla znaczenia, jakie alternatywa ta ma dla współczesnego odczytania Wyspiańskiego. Pragnąc tworzyć teatr oparty na narodowej literaturze i historii oraz na tych dziełach, które mają lub miały istotne znaczenie dla kształtowania postaw i umysłowości naszego widza, nie tylko nie możemy stronić od podobnych przymiarek, ale konfrontację mitu z rzeczywistością, legendy ze współczesną świadomością i wrażliwością widowni uważamy za jeden z pierwszych obowiązków teatru.

W przypadku "Nocy listopadowej" jest to przedsięwzięcie nie tylko ważne, ale i trudne zarazem. Trudne, ponieważ mit tamtego wieczoru, podobnie jak wcześniejszy o pokolenie mit Napoleona, zerwał skutecznie związki z logiką i regułami racjonalnego, historycznego myślenia. Jako mit bohaterskiego zrywu w walce o wyzwolenie stał się mitem szczególnie serdecznym. Legendą walki o wolność narodową, o zrzucenie jarzma zaboru. Podobnie jak w bratnim micie dekabrystów; ważniejszy okazał się w nim sam motyw niż kompromitujące często realia wydarzeń. Nie tylko jednak wyobrażenia kształtują historię. Ważne są również okoliczności. Zwłaszcza wówczas, gdy nie przystają do mitu. Gdy burzą ład i przejrzystość legendy. A właśnie mit nocy listopadowej, wywindowany tak wysoko w naszej świadomości, obciążony jest takimi okolicznościami w sposób zastanawiający. Między legendą a historią, między upraszczającymi wyobrażeniami a leżącymi u jej podstaw faktami zachodzi tu szczególna zbieżność i rozbieżność pospołu. Prawdziwe są gesty, cząstki lub ułamki zdarzeń, nie zawsze natomiast zgodne są z prawdą motywy. W tym przemieszaniu legendy i prawdy, w tej szczególnej opalizacji czynów i wyobrażeń zdarza się nawet, że symbol i fakt rozmijają się ze sobą całkowicie. Rozmijają tak dokładnie, że zawierzenie symbolom sprowadza nas na manowce historycznego fałszu. Mit się uwstecznia, ponieważ nie rozjaśnia, ale zaciemnia obraz rzeczy.

W utworze nad wyraz pedantycznym w przekazywaniu szczegółów nietrudno o przykłady podobnego rozmijania się z realną, historyczną prawdą. Chwilami trudno wręcz oprzeć się przeświadczeniu, że wizję tę tworzył osobliwy daltonista, obojętny na polityczne tło wydarzeń. Na całe rzeczywiście się liczące theatrum powstania. Wniosek paradoksalny - być może - dla czytelnika pamiętającego polityczną przenikliwość "Wesela", ale nieodparcie nasuwający się przy lekturze "Nocy".

2.

Z kilku możliwych przykładów zatrzymajmy się przy postaci Wielkiego Księcia Konstantego. Nie ma on, przyznać trzeba, dobrej prasy w naszej historiografii, Brutalny, tępy, doskonale przystaje do (czy nie nazbyt łatwych?) wyobrażeń o rozbiorach i przemocy. Jako cel zamachu i symbol carskiego panowania dla wielu pokoleń był najbardziej negatywnym bohaterem tamtych wydarzeń, ciemną postacią naszej historii. Tradycja polskiego teatru (bardziej zresztą "Kordiana" niż "Nocy listopadowej") przekazała obraz gwałtownego despoty. Człowieka porywczego i prymitywnego zarazem.

Wizerunek zgodny wprawdzie z plotką epoki, nie wyjaśniający jednak niezwykłej biografii tego człowieka. Zwłaszcza w obliczu powstania. Bo porywczy i nie przebierający w środkach pierwszy sukcesor rosyjskiego tronu, brat panującego cara Mikołaja I, w swoim postępowaniu wobec insurekcji zachował się w sposób niewytłumaczalny. Niewytłumaczalny, jeśli za jedyną o nim prawdę przyjąć ten wizerunek, który przekazała tradycja. Co więc jest prawdą? Czy despota zrywający epolety z oficerskich mundurów, czy człowiek nie pozbawiony wahań i rozterek? Tępy symbol caratu czy wielkorządca, którego bieg zdarzeń zaskoczył i obezwładnił? Obezwładnił nie żywiołowością lub skutecznością działania lecz niezrozumiałą gwałtownością i politycznym daltonizmem. To nic, że dobry lub zły Wielki Książę był i tak nie do przyjęcia dla ówczesnej polskiej świadomości narodowej. Nic, że pokolenia dopatrywały się w nim symbolu przemocy. My również nie proponujemy go na pozytywnego bohatera. Ale ważna wydaje się złożoność postaci. Właściwa, tj. zgodna z prawdą charakterystyka tego człowieka. Jego motywów, działań, intencji. Ważna - wyłaniająca się tuż za nią - możliwość interpretacji. Różnych interpretacji, tkwiących implicite w faktach, wydarzeniach. Bez tej wieloznaczności motywów, postaw, odczuć nie ma na dobrą sprawę żywego dramatu. Nie ma więc również teatru. Otóż Wyspiański ów tradycyjny obraz Wielkiego Księcia wprawdzie powiela, ale powiela w sposób szczególny. Pozostawia mianowicie również inne możliwości pokazania Konstantego. Mimo uproszczeń, nieuchronnych przy malarskim widzeniu historii, intuicja poety dała nam tutaj szczególną swobodę. Okazała się silniejsza od spoistości i wewnętrznej logiki mitu. Szekspirowski instynkt dramatu autora "Nocy listopadowej" stworzył postać wprawdzie przystającą dobrze do bohaterskiej legendy tamtych wydarzeń - i związanych z nią uogólnień - ale równocześnie postać rozdartą, rozdwojoną w sobie. Podległą różnym ambicjom i namiętnościom. Bardziej żywą i nieporównanie bardziej dramatyczną. Bliższą historycznej prawdzie o tym człowieku i, na chwałę Wyspiańskiego, bliższą postaciom Szekspira.

Bo jeśli tkwiące w naszej ówczesnej świadomości narodowej poczucie pełnej psychicznej suwerenności nie pozwalało na potrzebne kompromisy w obliczu aż nazbyt wyraźnej klęski Rzeczypospolitej, jeśli idea walki zbrojnej była wówczas bardziej realna, niż kiedykolwiek potem, to i tak nie zwalnia to nas od przyznania, że personifikacja tych buntów, osoba i rola Wielkiego Księcia, nie były wcale tak jednoznaczne, jak wynikało to z ówczesnej potrzeby działania i późniejszego rygoru legendy.

Nie po raz pierwszy przekonujemy się, że gdy fakty zderzają się z namiętnościami - biada faktom! Faktem jest jednak, że symbol znienawidzonej carskiej władzy w istocie rzeczy był... polonofilem. I to polonofilem bardziej z wyboru niż z deklaracji. Skłócony z Mikołajem, dobrowolnie (dla Polki, Joanny Grudzińskiej, poślubionej 22 maja 1822) rezygnujący z korony, drugi syn cara Pawła łączył wiele przeciwieństw i pozostawił po sobie wiele nieporozumień. Gwałtowny, zakochany w musztrze, fetyszyzujący regulaminy i dyscyplinę koszar ("Nie lubię wojny - rzekł pewnego razu - bo ona psuje żołnierza, wala mundury, rozprzęga subordynację"), a jak pisze Barzykowski "narzędzie pasji i namiętności" - był równocześnie rzecznikiem rzeczywistego zbliżenia. Orędownikiem prawdziwego sojuszu z ówczesną polską racją stanu. Bo ci wszyscy Chłopiccy, Czartoryscy, którzy kształtowali wówczas politykę konstruktywnych relacji między interesami Rosji i potrzebami Królestwa, wcale rozsądną po kompromitacjach Napoleona i postanowieniach kongresu wiedeńskiego, ustalającego na sto lat klimat polityczny i mapę Europy, niekoniecznie byli zdrajcami narodowej sprawy. Przeciwnie: reprezentowali intuicję i przenikliwość polityczną, która w pięćdziesiąt lat później, po upadku kolejnego powstania, ożyła owocnie w programie polskiego pozytywizmu. Nie kto inny wreszcie, ale Wielki Książę Konstanty, mając 8 000 wiernego wojska u boku, już po wybuchu powstania 29 listopada 1830, stał od wieczora do białego rana w Alejach Ujazdowskich i - czekał. Stał, chociaż czapkami mógł zdusić młodzieńczy wyskok podchorążych. Mógł utopić powstanie we krwi, a przecież nie uczynił tego. Nie uczynił, ponieważ - jak sądzę - sam był tą nocą najgłębiej porażony. Gorycz Cezara na widok Brutusa walczyła w nim zapewne z wściekłością polityka, któremu najbliżsi pupile wyrywają z rąk racje i szansę działania. Zupełnie nieświadomi tego, o co naprawdę toczy się gra; zapatrzeni bez reszty w kiełkujący w Europie ideał buntu i hasło "hańba tronom". Polski romantyzm brał krwawy chrzest nie na kartach literatury, ale w meandrach polityki, w mrokach listopada. Fakt ten można albo gloryfikować, albo ubolewać nad nim, nie sposób mu jednak zaprzeczyć. Gdy inne narody przechodziły swój "Sturm und Drang" w sposób nieporównanie bardziej literacki, my zdobywaliśmy Arsenał, rozstrzeliwaliśmy oponentów, biegaliśmy po Warszawie krzycząc "do broni!". Echo tego krzyku dziś jeszcze rozlega się po literaturze. Kryje się w nim wielka, podstawowa dyskusja o historycznych dogmatach i zasadach narodowego myślenia.

Gdy zatrzymujemy się na chwilę nad wydarzeniami tamtej nocy, pamiętajmy i o tym, że zarówno Wysocki jak wszyscy uczestnicy listopadowego czynu nie mieli żadnej, ale to dosłownie żadnej koncepcji zwycięstwa. Nie wiedzieli, co zrobią nazajutrz, ani kto będzie nimi dowodził. Wsławiony legendą sukces pierwszych godzin powstania to nie sukces myśli wojskowej i politycznej. Nie zwycięstwo elementarnej techniki zamachu stanu kiełkującej wówczas w Europie, a doprowadzonej do perfekcji dopiero w XX wieku. To przede wszystkim konsekwencja faktu, że symbol carskiego despotyzmu, Wielki Książę Konstanty, naprzód w ogóle nie atakował, a później - wycofał się z Warszawy. Wycofał się nie dlatego, że był militarnie słabszy. Dlatego, sądzę, że był mądrzejszy. Mądrzejszy albo, być może, bardziej "rozdwojony w sobie". Jego marzenia i tak rozsypały się w proch tamtej nocy. Los autonomii był przesądzony. Pozostało rozczarowanie. Pozostała głęboka, osobista gorycz, która nie wyzwala nienawiści, ale paraliżuje zdolność i chęć działania.

3.

Jest rzeczą teatru, istotną dla wykładni dramatu, czy ograniczy się do powielenia tradycyjnej wizji Wielkiego Księcia, czy też pokusi się o bardziej pogłębioną wersję postaci. Czy pokaże w tym miejscu błazna, czy człowieka przeżywającego świadomie dramat zaprzepaszczonych nadziei i odtrąconych aspiracji. Błazen byłby ugruntowaniem mitu, przedłużeniem irracjonalnej legendy, zgodnej z bogoojczyźnianą tradycją myślenia. Postać rozdarta, rozdwojona w sobie, postać z tradycji i wyobraźni Szekspira, byłaby natomiast historyczną i ideową rewaloryzacją mitu. Rezygnacją z literackich uproszczeń. Niezależnie jednak od potraktowania zarysowanego tu dylematu Wielki Książę jest na pewno najciekawszą, najbardziej złożoną i najbardziej dramatyczną zarazem postacią "Nocy listopadowej". Jest nią wbrew temu, co uczyniła z niego tradycja polskiego teatru i zamiłowanie do nadmiernej klarowności obrazu. Jest - inaczej mówiąc - jakby szekspirowskim bohaterem Wyspiańskiego. Nie tylko dlatego, że wyraża rzeczywiste procesy i namiętności historii. Także dlatego, że patos i śmieszność, wielkość i małość mieszają się w nim i uzupełniają nawzajem. Dlatego również, że czyniąc zeń sędziego i karciciela insurekcji, Wyspiański wiedział przecież doskonale (podobnie jak i my wiemy), że Konstanty mając w ręku dziesiątek armat i tysiące bagnetów naprzód milczał, a potem - wycofał się z Warszawy. Pełne niedomówień zawieszenie działań, oddanie pod koniec sztuki biegu zdarzeń w ręce Konstantego - znakomicie potęgujący grozę chwyt dramaturga - nie miało w rzeczywistości żadnych konsekwencji. Atak w ogóle nie nastąpił. Zemsta tronu, obrona korony, dokonała się później, innymi rękoma. Rzecz, być może, obojętna dla widza. Nieobojętna jednak dla teatru ani - tym bardziej - dla historii.

4.

Pozorny sukces nocy listopadowej, jej sugestywna legenda, zakorzeniona tak trwale w pieśni i literaturze, przesłoniła nam skutecznie polityczny i moralny chaos, jaki powstanie pogłębiło naprzód w nie przygotowanej Warszawie a potem w całym Królestwie. Zapomnieliśmy nie tylko o rywalizacji stronnictw. Zapomnieliśmy również o poważnych błędach kolejnych głównodowodzących. O przyczynach i realiach ostatecznej klęski. Udział ludu warszawskiego w zdobywaniu Arsenału zabarwił legendę duchem domniemanej demokracji. W istocie rzeczy jednak lud polski, nie objęty najmniejszą reformą urzędujących polskich władz i sejmu, pozostał neutralny - poza epizodem przy zdobywaniu Arsenału i parodniowej anarchii pierwszych dni powstania.

Noc listopadowa okazała się nocą nieporozumień. Generałowie odmawiali wspólnictwa, polskie pułki optowały dobrowolnie na rzecz Konstantego. W łunie pożaru, jaka unosiła się nad Warszawą, żywioł rewolucji i mechanizmu wielkich, nie kontrolowanych wydarzeń brał górę nad szczątkami strategii i taktyki. Po upadku insurekcji rozpoczęła się znacznie już lepiej znana epoka tułaczek i nostalgii, błogosławiona dla polskiej kultury, ale tragiczna dla polskiej historii. Dymy poszły po całej literaturze. Rozpoczęła się Wielka Emigracja. Cena za kilka arcydzieł, jakie pozostawiła nam ta epoka, mierzona w kategoriach krwi, łez i mozołu, odmierzana na zegarze ludzkich losów szlakami zsyłek i dziejami starań o byt i przetrwanie na emigracji, okazała się zadziwiająco wysoka - tak wysoka, że aż godna zastanowienia. Nawet jeśli była konieczna, jeśli okazała się błogosławiona dla polskiej kultury i przyszłości narodowej, trudno przejść nad nią do porządku. Refleksja o tragizmie jednostkowych losów zderzających się z biegiem historii nie umniejsza, jak sadzę, ani ich wielkości ani jej - okrucieństwa.

5.

Zmiana perspektywy, nieustanne doskonalenie kryteriów, nie oznacza dla nas mechanicznego odrzucania symboli i wyobrażeń zakorzenionych głęboko w świadomości narodu. Nawet jeśli wyobrażenia te nie zgadzają się ze współczesną orientacją czy doświadczeniem historycznym. Oznacza natomiast proces niezbędnej polaryzacji znaczeń i treści. Emocja, legenda, egzaltacja, leżące u podstaw "Nocy listopadowej", są taką samą, podlegającą ocenie, rzeczywistością historyczną, jak i to, co było źródłem mitu. Teatr ma obowiązek zmierzyć się z tak rozumianą tradycją, jeśli na serio pragnie kształtować postawy i wyobrażenia swojego widza. Jeśli nie stroni od trudnych pytań i niełatwych, odpowiedzi.

Gdyby dylemat nocy listopadowej zamknąć jedynie w kategoriach wyboru między postępowym programem Towarzystwa Patriotycznego a ultraradykalnym niepokojem samego Wysockiego prącego za wszelką cenę do wybuchu, gdyby zapomnieć o ugodowej i konstruktywnej polityce sejmu w ramach autonomii Królestwa Polskiego - to i tak powinniśmy określić jasno nasz stosunek do powstania mając do wyboru całą gamę możliwości, od kolejnej apologii do negacji A przecież interpretacja historyczna, prowadzona w duchu polemicznym wobec aspiracji czy wyobrażeń apologetów powstania, nie jest jedynym sposobem odczytania i pokazania tego dzieła. Nie jest to bowiem dzieło historyka. Jest to przede wszystkim dzieło artysty szczególnie wrażliwego na ton i barwę chwili. Poety, ale i malarza zarazem. Twórcy pokazującego dramat jałowego, młodzieńczego zrywu, zgodny z modą kiełkującego właśnie romantyzmu Pokazującego ten dramat niejako mimochodem - poprzez sugestywną wizję chwili. Poprzez epos nocy listopadowej pełnej mgieł, wiatrów i szelestu liści pod nogami. Pełnej nawoływań napięć i niepokojów, w jakich zgiełk historii splata się trwale z rytmem przyrody. Splata z nią - ale i rozpływa w niej. Obok apologii lub negacji, obok niezbędnego dystansu do wydarzeń, potrzebny jest więc również nie pozbawiony refleksji stosunek do ludzkich losów uwikłanych w omamy tamtej nocy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji