Artykuły

Gwiaździsty diament wyłuskany z popiołu

"Śmierć rotmistrza Pileckiego w reż. Ryszarda Bugajskiego w Teatrze Telewizji. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

W dobie samozwańczych, sztucznych autorytetów, których aktualność często trwa nie dłużej niż jeden tydzień, wyłuskana z celowego zapomnienia postać rotmistrza Witolda Pileckiego lśni jak Norwidowski gwiaździsty diament, który komunistyczne władze skrywały na dnie popiołu przez 42 lata. Bały się go za życia, a jeszcze bardziej po zamordowaniu. Toteż zrobiły wszystko, aby w świadomości społecznej ta bohaterska postać nie funkcjonowała. A miały kogo się bać, bo tacy ludzie jak rotmistrz Pilecki to prawdziwi bohaterzy, których od raz wybranej drogi nie odwiedzie nic. Ani żadne obiecanki zwolnienia z więzienia w zamian za współpracę z ubecją, ani nawet łamanie kości, ugniatanie czaszki i wyrywanie paznokci.

Niezłomność i wierność wartościom i wynikającym z nich zasadom cechowała Witolda Pileckiego od zawsze. Można powiedzieć, że wyssał to z mlekiem matki. Pochodził z ziemiańskiej, patriotycznej rodziny, która nawet w warunkach ekstremalnych - jak przymusowy pobyt w Karelii (kara za udziału rodziców w powstaniu) - wychowywała dzieci tak, by bez najmniejszego uszczerbku posługiwały się językiem polskim, znały prawdziwą historię Polski i kochały swoją Ojczyznę.

Wyniesiona z domu rodzicielskiego hierarchia wartości: na pierwszym miejscu Bóg, potem Honor i Ojczyzna, były fundamentem, na którym Witold Pilecki budował życie swoje i swoich dzieci. Córka rotmistrza, Zofia Pilecka-Optułowicz, w opublikowanej w 2003 r. na łamach "Naszego Dziennika" rozmowie z Małgorzatą Rutkowską mówiła: "Doskonale pamiętam słowa ojca: Kochajcie ojczystą ziemię. Kochajcie swoją świętą wiarę i tradycję własnego Narodu. Wyrośnijcie na ludzi honoru, zawsze wierni uznanym przez siebie najwyższym wartościom, którym trzeba służyć całym swoim życiem".

On sam służył Polsce od samego początku, czyli od udziału w wojnie z Rosją Sowiecką w 1920 r., następnie jako żołnierz września 1939 roku. Potem, w 1940 r., celowo dał się aresztować Niemcom w czasie łapanki, aby przedostać się do obozu KL Auschwitz i tam zorganizować ruch oporu. I tak się stało. Specjalnymi kanałami informował świat o zbrodniach faszystowskich. Kiedy groziła mu dekonspiracja, uciekł, przedostał się do Warszawy, wziął udział w Powstaniu Warszawskim, a po kapitulacji znalazł się w niewoli niemieckiej. Stamtąd po oswobodzeniu przedostał się do Włoch do II Korpusu polskiego gen. Andersa. W 1945 r. na rozkaz Andersa wrócił do Polski. Tu, w konspiracji, zbierał informacje o represjach okupanta sowieckiego w Polsce, a następnie także informacje o żołnierzach AK i II Korpusu, których więziono w obozach koncentracyjnych na Syberii i w więzieniach NKWD.

W 1947 r. Witold Pilecki został aresztowany. Akt oskarżenia przygotował Adam Humer. Mimo że rotmistrza poddawano wyrafinowanym torturom, łamano mu żebra, ugniatano czaszkę, wyrywano paznokcie, pozostał wierny wyznawanym wartościom do końca, do ostatniego dnia, w którym zastrzelono go strzałem w tył głowy na dziedzińcu więzienia mokotowskiego. Ówczesny prezydent Bolesław Bierut nie ułaskawił go. Mówi się, że wpływ na to miał premier Józef Cyrankiewicz, który znał Pileckiego z obozu Auschwitz, gdzie również był przetrzymywany. Ponoć obawiał się, by Pilecki nie wyjawił informacji na temat postawy Cyrankiewicza w Auschwitz. Nie bez znaczenia jest też fakt, że śledztwo odbywało się w czasie przygotowań do zjednoczenia partii PPR i PPS, a Cyrankiewicz w owym zjednoczeniu odgrywał bardzo ważną rolę.

Ksiądz profesor Jan Stępień, kapelan AK, więziony w tym samym czasie w więzieniu na Rakowieckiej, widział z okna swojej celi, jak zamordowano rotmistrza. Tak pisał o tym w 1991 r.: "Prowadzono dwóch skazanych. Pierwszy pojawił się Witold Pilecki. Miał usta zawiązane białą opaską. Prowadziło go pod ręce dwóch strażników. Ledwie dotykał stopami ziemi. I nie wiem, czy był wtedy przytomny. Sprawiał wrażenie zupełnie omdlałego. A potem salwa. (...) Wszyscy więźniowie uważali go za bohatera - męczennika i wyjątkowo prawego, szlachetnego człowieka. Ci zaś, którzy go znali dłużej i bliżej, wyrażali się o nim po prostu jak o świętym". Jak mówią świadkowie, Pilecki nie rozstawał się z książką "O naśladowaniu Chrystusa". Dzisiaj jest ona w posiadaniu córki rotmistrza.

Sam Pilecki po zakończeniu śledztwa powiedział słowa, które często są cytowane przy wspominaniu tego bohatera: "Oświęcim to była igraszka". Do dziś nie znamy miejsca pochówku tego wielkiego bohatera narodowego. Bohatera romantycznego, w znaczeniu postaci uosabiającej idee narodowo-wyzwoleńcze i realizującej je. Witold Pilecki to uosobienie heroizmu na miarę antycznych bohaterów. Tyle że tam to była kreacja literacka, a tu mamy do czynienia z prawdziwym człowiekiem.

Szkoda, że ten wielki heroizm rotmistrza poświęcającego swoje życie dla innych nie został wydobyty w przedstawieniu. Choć bardzo dobrze, że Ryszard Bugajski, reżyser i autor scenariusza opartego głównie na dokumentach IPN, zrealizował spektakl w konwencji paradokumentu, dzięki temu przedstawienie oddziałuje na widza z większą siłą. Ale też ciąży na reżyserze większa odpowiedzialność za ukazaną w przedstawieniu rzeczywistość, którą widz odbiera jako prawdę historyczną. A tu mam akurat dość mieszane uczucia. No bo dlaczego tak wyeksponowana została w tym spektaklu perfidia w postaci byłych akowców, którzy teraz przeszli na stronę sowieckiego okupanta i skazują na śmierć swoich kolegów akowców. A jeśli już tak to wyeksponowano, to reżyser powinien jakoś choćby w nawiasie powiedzieć, dlaczego niedawni akowcy, prokurator Czesław Łapiński i szef składu sędziowskiego Jan Hryckowian (świetna rola Marka Kality), znaleźli się po tej stronie. A tak wygląda na to, jakby to głównie Polacy Polaków mordowali. Pojawia się tam wprawdzie epizodycznie postać głównego szefa, bodaj Wozniesieńskiego, z nieco rosyjskim akcentem, ale to niewiele zmienia. Spektakl Ryszarda Bugajskiego koncentruje się na procesie, który odbywał się w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie. Na sali, wśród oskarżonych, prócz Witola Pileckiego, głównego bohatera, znajdują się też inne osoby, jego koleżanka i koledzy z konspiracji: Szelągowska, Płużański, Sieradzki, Różycki, Nowakowski i inni. Wszyscy oni wyglądają kwitnąco, mają nawet poczucie humoru, nieco dowcipkują. Że nie wspomnę już o głównym bohaterze, Witoldzie Pileckim, który żwawym krokiem, takim trochę kowbojskim, przemierza salę. Pilecki - podobnie jak pozostali oskarżeni - ma wygląd człowieka, któremu dobrze się wiedzie, który dobrze je, dobrze śpi, dobrze wygląda. A przecież katowano go niemal do ostatnich dni. To nie zarzuty pod adresem dobrego w tej roli Marka Probosza, lecz uwagi do reżysera. Wszystko tu wymuskane, wypomadowane, za "ładne", w takim trochę stylu hollywoodzkim, by nie stresować widza, co - niestety - pomniejsza tragizm postaci i wydarzeń.

Ale jest też kilka przejmujących scen, tak jak ta z wyraźnym odniesieniem do III części "Dziadów" Mickiewicza, pamiętna scena, gdzie Rollisonowa błaga Nowosilcowa o ocalenie syna, a on obiecuje pomoc, wiedząc o tym, że chłopiec nie żyje. Tak i tu matka Płużańskiego korzy się przed sędzią Hryckowianem, błagając go o ocalenie syna, ten to przyrzeka, a gdy kobieta wychodzi z pokoju, Hryckowian cynicznie kontynuuje dyktowanie uzasadnienia wyroku śmierci na Pileckiego, Szelągowską i właśnie Płużańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji