Artykuły

Salto w tył

"Salto w tył" w reż. Maćko Prusaka w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu.

Dzwoni do mnie dzisiaj kumpel, pyta, dokąd wieczorem idę. Mówię, że do Ludowego, na co on: "A tak, bo Ty ich kochasz".

Trochę mnie zatkało, bo moją pierwszą i najważniejszą miłością jest zespół Starego.

Ale potem pomyślałam, że ma wiele racji. Ja faktycznie troszkę kocham Ludowy, bo to bardzo udany zespół i strasznie fajne miejsce, bez zadęcia.

Z tym większą radochą wybrałam się na "Salto w tył" Maćko Prusaka, uznanego choreografa, reżysera regularnie z Ludowym współpracującego, że temat jest mi bliski. Prusak wziął na warsztat teksty Oty Pavla ze zbioru "Bajka o Rašce i inne reportaże sportowe" i chociaż "Bajkę..." bardzo lubię, to zdecydowanie należę do tych, którzy niejako wychowali się na kultowym zbiorze "Śmierć pięknych saren" wydanym w serii "Biblioteka Pisarzy Czeskich i Słowackich" w latach 80.

Zaskoczenia oczywiście nie ma, ale to dobrze. Dostajemy Pavla w formie niezmienionej, czyli doskonałej - ciepłego, pełnego humoru, a gdzieś podskórnie głęboko tragicznego, chociaż u Prusaka - tak samo jak i u Pavla - jest to przemycone bardzo subtelnie i głęboko zakopane pod, zdawałoby się, błahymi i zabawnymi historyjkami.

Ogromną zaletą spektaklu jest oczywiście jego muzyczność - a zatem dostaniemy songi wykonywane przez aktorów i różnorakie układy choreograficzne. Bywają one nierówne, czasem troszkę nużą, innym razem są po prostu elementem ściśle montażowym pomiędzy scenami i tutaj mam niejaki problem, bo jeśli coś się nie do końca montuje, to song bądź numer taneczny nie powinien być, moim zdaniem, wykorzystany do tego, by to zakryć. Traktuję jednak sceny muzyczne jako równoprawne jednostki spektaklu. Ale nie będę się zżymać, bo mamy tu obok scen przeciętnych także perełki, chociażby komiczny i na swój sposób wzruszający taniec pstrąga w wykonaniu Macieja Namysły, czy rozbrajający układ taneczny skoczków narciarskich.

Nie brakuje scen typowo Pavlowskich, u Prusaka zresztą zyskujących pewien absurdalny rys niczym z "Pali się, moja panno" Miloša Formana - tu mam na myśli zwłaszcza wszystkie sceny, które dotyczą Komisji do spraw Skoków i Upadków (członkowie komisji - doskonali!), czy wątków dotyczących Trenera Remsy (ponownie Maciej Namysło), cudownego partacza i krętacza, który jeździ po całej Europie zapewniając małżonkę, że to ostatni raz i że jej wynagrodzi rozłąkę, wyciąga od państwa pieniądze na swą drużynę, a potem woli siedzieć w piwiarni niż pilnować treningu zawodników.

Zespół aktorski - bywa, że nierówny, ale zgrany i, co tu kryć, ja ich faktycznie troszkę kocham. Za to, że widzę, jak ich to cieszy, jak oni się na scenie dobrze ze sobą czują, jak potrafią grać z partnerem i na niego reagować, jak intensywnie pracują zespołowo. Różnie to wychodzi, czasem idzie z mozołem, a czasem wypada lekko, naturalnie i porywająco.

Na pewo wyróżniają się perły tego zespołu: Kajetan Wolniewicz, który niewiele tam ma do zagrania, ale jak już ma, to rozwala wszystkich (o czym napiszę dalej); doskonały Cezary Kołacz w roli Jiříego Raški, młodego chłopca, syna szewca, marzącego o karierze skoczka - wrażliwy, czasem słaby, nieco osamotniony w swoich marzeniach, przeuroczy, słodki dziwak z prowincji; Wojciech Lato, zwłaszcza w roli Pająka Szumawskiego - przezabawny, ale też cechujący się roztropnością, będący dla Raški głosem rozsądku; w końcu wyśmienita Beata Schimscheiner w roli nieco szalonej ciotki Anički. Och! Beatę Schimscheiner można w tym spektaklu po prostu jeść łyżkami. Jest i z Hrabala, i z Formana, i z Josepha Rotha, no i zdecydowanie z Pavla. Być może jest rozwiązła - tego możemy się tylko domyślać, bo wiemy, że opala się nago, a przynajmniej o tym rozprawia całe miasteczko (no i ten dekolt!); być może jest szurnięta i nie do końca zrównoważona; na pewno jest ogromnym wsparciem dla głównego bohatera i w całym spektaklu pełni rolę matczynej figury, która w momentach kryzysowych wyłania się nagle zza lady z wielką poduszką i miską z ciasteczkami.

Cała czwórka - wspaniała!

Na uwagę zasługują także Weronika Kowalska w roli Vlasty, Maciej Namysło, który w każdej swej roli jest bardzo dobry oraz czechosłowaccy decydenci dysponujący państwowymi pieniędzmi (Patrycja Durska, Piotr Piecha i Karol Polak).

Co tu się nie spina?

Przede wszystkim bywa, że gubi się rytm, przez co niektóre sceny wydają się zbyt długie.

Końcówka - moim zdaniem dyskusyjna. Narracja prowadzona jest przez walną część spektaklu wokół historii Jiříego Raški. Pod koniec pojawia się wątek innych reportaży sportowych Pavla i nie dość, że to jest ni przypiął, ni przyłatał, to nie do końca zrozumiały jest zamysł tych scen, zwłaszcza jeśli chodzi o projekcję/transmisję meczu w tv, w której oprócz meczu pokazane są agresywne tłumy kiboli i zamieszki. Wprowadza to zamęt do nostalgicznej i raczej słodkiej, baśniowej fabuły bawiącej się czasem stereotypem, ale niegroźnie i nieszkodliwie, a głównie bazującej na ciepłych uczuciach żywionych do dawnej Czechosłowacji. W kontekście obecnej sytuacji politycznej w Europie Środkowej, sceny te dodają całości niepotrzebny i współczesny rys.

Ujęłabym to tak - przez pierwsze półtorej godziny miałam wrażenie, że czuję zapach piwa i palačinek. Nie wiem, jak Maćko Prusak to zrobił, ale serio, zastanawiałam się zupełnie poważnie, czy ktoś na zapleczu nie podsmaża naleśników bądź knedli. Zakładam, że nie, więc ukłony dla reżysera, jeśli udało mu się wpłynąć na mój odbiór tak intensywnie, że czułam zapach smażenia.

Pod koniec pojawiają się kibole, zamieszki, etc. Po co? Nie wiadomo. Nie zdaje to egzaminu ani jako wizja przyszłości, w której radykalizacja kibiców sportowych stanie się palącym problemem (wtf? dlaczego taka miałaby się w ogóle pojawić? Skąd przesłanki?), ani jako moralizatorskie upominanie fanów sportu, że ma on także ciemne strony (ponownie - po co? Dlaczego?), a już najmniej jako metafora traum i strachów samego Oty Pavla, czeskiego Żyda dotkniętego koszmarem II wojny światowej, bo te lęki są wystarczająco zasygnalizowane niepokojącym i nagłym wtargnięciem odzianych w czerń, butnych i zarozumiałych, choć groteskowych żołnierzy wkraczających do domu starego szewca i żądających wykonania butów, którymi mogliby przeskoczyć całą Europę, by jednego dnia być w Paryżu, drugiego w Warszawie, trzeciego w Amsterdamie, a czwartego forsować Kanał La Manche w drodze do Londynu (rings a bell? No, tak mi się właśnie wydaje).

Tak więc końcówka zdaje się być doklejona z zupełnie innego spektaklu, który traktuje o kompletnie innych sprawach.

Drugą rzeczą jest finał spektaklu (z góry przepraszam za spoilery).

Ostatnią scenę uważam za coś wspaniałego. To jest jedyny moment w całym spektaklu, w którym miałam łzy w oczach - może dlatego, że coś niecoś wiem o tragicznym życiu Oty Pavla (chociaż chyba każdy czytelnik jego prozy wcześniej lub później dowiadywał się choć trochę o biografii autora). Cała ostatnia sekwencja stoi na Kajetanie Wolniewiczu i to, co on tam wyczynia, nie robiąc fizycznie prawie nic, to jest po prostu bomba.

Ostatnie sceny w piwiarni, sportowcy mówią o swoich osiągnięciach, o wygranych, czy o doświadczeniach, które ze sportowego punktu widzenia nie musiały być wielkimi sukcesami, a jednak były dla nich doświadczeniem granicznym, w którym musieli przełamać swój strach, opory, przekonanie, że próba zakończy się porażką. Wolniewicz mówi, że już dziesięć razy był bliski porwania się na własne życie, ale jednak nigdy tego nie zrobił. Po chwili sportowcy wykonują układ choreograficzny, w którym symbolicznie przełamują swój strach, na projekcji wyświetlani są przechodnie - czy to dworzec, czy ulica, czy przejście w jakiejś hali? Nieważne. Codzienne życie także może się wiązać z przełamywaniem kolejnych barier. Wolniewicz stoi nieruchomo z różą w dłoni, jakby leżał w trumnie, a jego twarz wyraża pogodzenie się z własnym losem, ale też jakąś rozpacz.

I z jednej strony boli mnie, że Prusak koniecznie musi wtedy puścić cover "Running Up That Hill" Kate Bush w wykonaniu jakiejś synthpopowej, pewnie obecnie modnej gwiazdki jednego sezonu (chyba są to Chromatics, nie słuchajcie, straszny szajs); boli mnie, bo jak w ogóle można użyć coveru, jeśli oryginał jest doskonały i tak znaczący? Bo przecież chodzi tu o tekst piosenki i o klasykę teledysku, w którym Bush tańczy, upada i bez przerwy się podnosi bądź przedziera się przez tłum ludzi, jest podnoszona przez partnera, ponownie upada - każdy dzień jest jak bieg pod górkę.

A z drugiej nie będę kłamać. Prusak stworzył tu scenę mocną, właściwie jedyną wstrząsającą scenę tego spektaklu (nawet mimo tego kaszaniastego covera), bo może i postać Wolniewicza jest enigmatycznie nazwana mianem Ostatniego Gościa, ale jednak w finale Wolniewicz jest Otą Pavlem, komentatorem sportowym i pisarzem dotkniętym tragedią Zagłady, którego ojca i braci więziono w obozach koncentracyjnych, postacią tragiczną, która cierpiała na bipolar disorder i całe jego dojrzałe życie było jednym wielkim zmaganiem się z chorobą psychiczną. Ota Pavel zresztą zmarł na zawał i to w młodym wieku, bo zaledwie 42 lat.

To, co w tej scenie robi Wolniewicz środkami powściągliwymi, a jednocześnie mocnymi, to jest totalny wyciskacz łez, bo on tam jest i nie jest. Żywy, a jakby żywcem pogrzebany. Oglądam go i wiem, że jeśli chodzi o "Running Up That Hill", on po prostu na górę nie wbiegnie, bo nie da rady. To jest nie tylko doskonała scena, ona perfekcyjnie i w symboliczny sposób oddaje to, czym jest życie z chorobą psychiczną w latach 60. ubiegłego wieku - a bywa nierzadko, że i dziś życie z chorobą psychiczną, mimo stopniowej zmiany standardów medycznych i świadomości społeczeństwa, bywa stanem gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią, w upiornym zawieszeniu.

I z jednej strony jestem Prusakowi za tę scenę niezmiernie wdzięczna, bo ona jest po prostu bardzo poruszająca. A z drugiej strony - kompletnie nie wiem, jak do tego doszło i jak to się zdarzyło. Bo przecież poza sceną rozbijającą nostalgiczne heheszki z komunistycznej Czechosłowacji, w której nagle z nieba spadają ubrani w czerń żołnierze żądający wykonania "butków" do skakania po Europie w tę i we w tę, nic do tego finału nie prowadziło. Totalnie nic.

Może jestem niezbyt spostrzegawczą i niezbyt wnikliwą obserwatorką, może coś przeoczyłam. Niewykluczone.

Odnoszę jednak bardzo silne wrażenie, że pod płaszczykiem humorystycznej Pavlowskiej fabuły Prusak chciał przemycić tragiczną historię samego Pavla i nie do końca mu się to udało, a przynajmniej było to na tyle niekonsekwentne, że biografia Pavla przebiła się przez historię skoczka zaledwie dwukrotnie.

Szkoda.

Gdyby to było zrobione bardziej wyraźnie, gdyby było mocniej zaakcentowane, mógłby to być spektakl wstrząsający. A tak mamy trochę nostalgiczne, a trochę kpiące spojrzenie na realia demoludu (spojrzenie cieplejsze niż u Barei, więc szyderstwo jest w stosunku do filmów Barei znacznie złagodzone); cudną i bardzo krzepiącą historię skoczka znikąd, typowe success story; i nagłą i choć doskonale zagraną, to jednak narracyjnie zbijającą z tropu scenę o tym, że nie każde story kończy się sukcesem i nie każdemu się uda wdrapać na ten wyboisty, życiowy pagórek. Pointa jest piękna, jest wyśmienicie zagrana, ma idealną choreografię, czepiam się covera, bo wolę Kate Bush, ale jest to bardzo mądra i poruszająca rzecz.

Ale skąd ona się tam wzięła i gdzie są wątki, które prowadzą do tego finału? No, niestety, na scenie ich nie ma - są w prozie Pavla, będą w jego biografii, którą wkrótce wyda Czarne, a na którą czekam z niecierpliwością.

Jak na ironię, wracałam tramwajem do domu, a naprzeciwko mnie siedział młody chłopiec, który żywo tłumaczył rozmówcy przez telefon, że ma już Tuwima i wiersz, ale nie ma nic z prozy staropolskiej i że nie wie, co wybrać, a egzamin tuż-tuż. Zagadnęłam go, czy chodzi o egzamin do szkoły teatralnej, chwilę rozmawialiśmy o teatrze, w końcu poleciłam mu Jana Chryzostoma Paska ze szczególnym uwzględnieniem fragmentu, w którym widzowie strzelają do aktorów odgrywających role szwarccharakterów.

Nie wiem, czy mu dobrze poradziłam, życzę młodzieńcowi dostania się do wymarzonej szkoły. Wiem natomiast, że Prusak na strzały dziś nie zasłużył, chociaż nie wszystko w tym spektaklu kupuję.

To, co kupuję, to jego bezpretensjonalność i ciepłe, choć trochę naiwne i trącące myszką poczucie humoru - ale to ma Prusak wzięte wprost z Pavla.

To, co absolutnie uwielbiam, to zgranie zespołu i kilka naprawdę wyróżniających się ról i talentów aktorskich (ale wykonanych ze wsparciem partnerów, tu nie ma tak, że każdy gra na siebie i to się chwali).

Choreografia - super.

Ale koncepcyjnie mnie ten spektakl nie przekonuje. Wydaje mi się, że wiem i rozumiem, co artysta chciał nam powiedzieć, ale brakuje mi tu konsekwencji i umiejętnego akcentowania. I to nie działa na plus dla całości.

A skoro strzałów nie ma, to nie wiem, czy polecać, czy nie.

Petarda to nie jest.

Warto iść dla Wolniewicza, Kołacza, Schimscheiner, trochę - choć nieco mniej od tej trójki - dla Wojciecha Laty.

Ale chyba najbardziej warto wrócić do prozy Pavla i kupić jego biografię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji