W Narodowym Starym Teatrze: Bach z Gouldem i klops
"Gould" w reżyserii Adama Walnego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.
W tym spektaklu są dwa dobre momenty: gdy ożywa wielka marioneta i gdy (na projekcji) Glenn Gould gra "Wariacje Goldbergowskie" Bacha. Tylko ten pierwszy moment jest zasługą Adama Walnego. Niewiele jak na ponadgodzinny spektakl.
Marioneta przedstawia Glenna Goulda, wybitnego i ekscentrycznego pianistę, sławnego interpretatora dzieł Bacha. Wielka i naga wyłania się z fortepianu, leży na nim, dopóki Bach (Krzysztof Stawowy) nie podczepi do niej linek mechanizmu, dzięki któremu może się ona poruszać. Ożywająca martwa materia zawsze robi wrażenie - i tutaj też tak jest.
Muzyka z buta
Lalkowy Gould porusza się wdzięcznie, uruchamiany przez Bacha za pośrednictwem klawiszy fortepianu i dość głośnej maszynerii zamontowanej nad tymże fortepianem. Nie trwa to długo, lalkowy Gould siada za klawiaturą i znów pałeczkę przejmuje przesadnie wymowny Bach-narrator-Stawowy.
Co do projekcji - Goulda grającego Bacha można do woli oglądać w domu na YouTubie; tutaj nie daje mu się wiele czasu.
Zdumiewające, że w spektaklu, którego bohaterami są kompozytor i pianista, traktuje się muzykę z buta: jako dźwiękową tapetę (organowe kawałki przed spektaklem), element nastroju (organy w kościele) albo ilustrację (Gould grający Bacha). Nie pozwala się jej wybrzmieć, mamy przyjąć na wiarę geniusz kompozytora i talent wykonawcy. Za to gada się o niej nieustannie, tyle że, by tak rzec, mało produktywnie. Czasami przypomina to pogadankę dla gimnazjalistów - dowiadujemy się na przykład, że utwory Bacha (tu na ekranie wyświetlane są nuty) wykonawca może interpretować po swojemu, bo kompozytor oszczędnie wpisywał wskazówki wykonawcze. Musi też zapoznać się z całością utworu, by pojąć jego konstrukcję. Odkrycia doprawdy epokowe, znane uczniom muzycznej podstawówki i każdemu, kto kiedykolwiek wysłuchał jakiegokolwiek utworu w dwóch różnych wykonaniach.
Zestaw z internetu
Krzysztof Stawowy - jedyny aktor w tym spektaklu - wciela się i w narratora, i w porywczego Jana Sebastiana Bacha, opowiadającego o swej pracy i licznej rodzinie, a także wrzeszczącego na chórzystów i zastanawiającego się, czy jego muzyka przetrwa. Dość szybko dowiemy się, że przetrwa dzięki Gouldowi, stworzonemu niejako (scena z marionetą) przez Bacha. Nic ciekawego się o Bachu nie dowiadujemy, uszy więdną od słuchania napuszonych komunałów ("muzyka to modlitwa"); o Gouldzie też niewiele - zestaw informacji dostępnych w internecie.
Jest jeszcze jeden temat: złocone dyski wysłane w 1977 roku w kosmos, na których znalazły się informacje o Ziemi i Ziemianach. Wśród nich dzieła Bacha w wykonaniu Goulda. "Dlaczego Bach? Dlaczego Gould? Dlaczego wybieramy tych, a nie innych artystów?" - pyta dramatycznie Stawowy. Ale nie pyta, dlaczego Mozart i Chuck Berry, którzy też znaleźli się wśród wielu innych na tych dyskach. Zakłóciłoby to czystość wywodu?
Gruba krecha
Ten zestaw pozszywanych naprędce informacji, cytatów i banałów o życiu i sztuce umiejscowiony jest w bardzo brzydkiej i topornej scenografii: niechlujnie malowane witraże wciśnięte przy podłodze proscenium mają sugerować kościół i - zapewne - obecność Boga (kolejny równie paskudny witraż zjeżdża z góry w scenie zwierzeń Bacha).
Obficie snują się dymy, zjeżdża i wyjeżdża ekran, a Krzysztof Stawowy dwoi się i troi, zagrywa, pruje i szasta, podskakuje i stepuje, skacze od krwawej ironii po łzawe serio, stroi okrutnie diaboliczne bądź straszliwie rzewne miny. Wszystko to grubą krechą, w kiepskim kabaretowym stylu.
Bach skarży się w spektaklu: "Moja muzyka. Grają ją teraz jak chcą, gdzie chcą, na czym chcą". No właśnie. Sądzę, że nie byłby szczęśliwy, gdyby obejrzał dzieło Walnego.