Artykuły

Lech Raczak: Marzec był niespodzianką

- Ktoś rzucił na uczelni, żeby się spotkać pod pomnikiem Mickiewicza. Miałem wtedy zajęcia w Collegium Philosophicum. Stamtąd poszedłem na plac Mickiewicza i tam stało już kilkaset osób. Nie było programu, chaotyczna sytuacja. Ktoś wzniósł jakieś okrzyki, ktoś przeczytał informację o tym, co się dzieje w Warszawie - Lech Raczak, reżyser, współzałożyciel Teatru Ósmego Dnia, wspomina Marzec 1968 r. w Poznaniu.

Violetta Szostak: W 1968 roku ma pan 22 lata. Czym pan w tamtym czasie żyje? Lech Raczak: Zajmuję się teatrem, który założyliśmy z kolegami z polonistyki. Bywam w klubach studenckich, głównie w Od Nowie, gdzie dzieją się koncerty, wystawy, a w sobotę potańcówki zwane fajfami, oblegane tak, że trudno się dostać.

Przy czym wtedy tańczycie? Czego słuchacie?

- W Od Nowie do tańca grywał jazzujący zespół. Jazz dominował w studenckim życiu klubowym. A obok piosenka - Młynarski, Pietrzak, Kofta, Grześkowiak... A prywatnie słuchało się Beatlesów i Rolling Stonesów. Staszek Barańczak miał zawsze nowości, a na dodatek tłumaczył dla rozrywki teksty, więc należałem do elitarnej grupy tych, którzy wiedzą nie tylko, co się gra, ale i co się śpiewa.

A polityka? "Myśmy się polityką w teatrze przed Marcem nie chcieli zajmować, bo to była sfera brudna i śmierdząca, wroga i zakłamana" - wspominał pan w książce "Buntownicy".

- Tak, nas wtedy w teatrze interesowało poszukiwanie nowego języka teatralnego, nowych form, różnych od tego, co obowiązywało w teatrach repertuarowych.

Czyli na polityczny bunt się nie zanosiło?

- Ja myślę, że ten marzec był niespodzianką dla nas wszystkich, którzy w nim wzięliśmy udział. Nikt tego nie przewidywał.

Dlaczego pan wziął udział?

- Ale cofnę się na chwilę w czasie, dobrze? Bo chciałabym opowiedzieć o pewnym wydarzeniu z 1967 r. Myśmy mieli na studiach po dwie godziny w tygodniu przedmiotów kierunkowych, np. gramatyki historycznej czy literatury, ale cały jeden dzień wojska. Co poniedziałek o 6 rano musiałem zameldować się w studium wojskowym...

W mundurze?

- Oczywiście! Ohydne te mundury były, z demobilu. Najgorsze, że trzeba było salutować każdemu oficerowi, którego się po drodze spotkało, bo jak nie, to wzywali żandarmerię. I straszne cierpienie, bo myśmy, cholera, nie mogli długich włosów nosić, każdy z nas musiał być podgolony.

W 1967 r., chyba jesienią, nagle przerwano nam ćwiczenia w maszerowaniu i skierowano do Collegium Maius. Odbywało się tam spotkanie uczonych z przybyłym z Warszawy ministrem Moczarem. Brakowało publiczności, więc dopełniono salę naszą kompanią w mundurach. I tak wziąłem udział zupełnym przypadkiem w spotkaniu z Moczarem.

Ponura postać. O czym wtedy mówił?

- Dawał do zrozumienia, że jest w Polsce obcy element, który nas blokuje. Nie mówił wprost o Żydach czy syjonistach, ale było jasne, że o nich chodzi, bo to była ta atmosfera już po wojnie sześciodniowej i przemówieniu Gomułki. Ale był też nowy wątek: Moczar - znowu bez konkretów - zdawał się mówić, że zadaniem jego partii w Polsce jest także to, żeby chronić polską kulturę przed utratą tożsamości. I tu dawał do zrozumienia, że chodzi o Związek Radziecki. Pamiętam, że on robił dobre wrażenie, bo nie mówił partyjną nowomową, tylko ludzkim językiem.

Przed Związkiem Radzieckim mieliśmy się bronić?

- To nie było wprost powiedziane, ale tak zostało zrozumiane. Widziałem rozgorączkowanie naukowców, którzy po spotkaniu bardzo żywo między sobą dyskutowali. Rozmawiałem też z jednym z moich nauczycieli z polonistyki, który był pod dużym wrażeniem tej koncepcji obrony substancji narodowej przedstawionej przez Moczara.

A pan jak to odebrał?

- Dla mnie było jasne, że jest to element frakcyjnych partyjnych walk, że nie należy się na to nabierać...

Skąd pan, 21-latek, miał taką świadomość?

- Nie miałem po prostu krzty zaufania do żadnego aparatczyka. No, "wynosiło się to" też z domu, pewnie też z lektur, np. z "Tygodnika Powszechnego", który prenumerowali rodzice, a też zapewne z Kościoła, z politycznych awantur partyjnych przeciw obchodom 1000-lecia chrztu Polski w 1966 r.

12 marca 1968 r. studenci w Poznaniu wychodzą demonstrować na plac Mickiewicza. Jest pan tam. Dlaczego pan idzie?

- Docierały najpierw informacje z Warszawy, że władza zakazuje "Dziadów", potem, że studenci demonstrują w ich obronie, i potem, że pobito studentów. I to rodzi potrzebę, może bardziej moralną niż polityczną, pokazania solidarności. Ale nie ma gorączki. Rozmawia się o tym z przyjaciółmi, ale nie pamiętam atmosfery rewolucji.

W pewnej chwili ktoś rzucił na uczelni, żeby się spotkać o godzinie 15 pod pomnikiem Mickiewicza. Miałem wtedy zajęcia w Collegium Philosophicum na rogu Wyspiańskiego i Matejki. Stamtąd poszedłem na plac Mickiewicza i tam stało już kilkaset osób. Nie było programu, chaotyczna sytuacja. Ktoś wzniósł jakieś okrzyki, ktoś przeczytał informację o tym, co się dzieje w Warszawie. Ktoś krzyknął, że będziemy demonstrować do skutku - i w ten sposób została umówiona demonstracja na dzień następny. Drugiego dnia przyszło może z tysiąc osób lub więcej. Wokół stał tłum gapiów, cały wianuszek. Ale jak milicja nas zaatakowała, to ten wianuszek zamienił się w demonstrację, bo widzowie zaczęli krzyczeć: "Gestapo!". A studenci - czyli ja - uciekali.

Uciekł pan?

- Pobiegłem w stronę mostu Teatralnego, ale tam też stała milicja. Spróbowałem z grupą innych dostać się do Collegium Iuridicum, ale drzwi były zamknięte, no i tam nas dopadli, wtedy dostałem dwa razy pałką. Wówczas portier otworzył drzwi i wbiegliśmy do środka, milicjanci jednak nie weszli, jeden tylko od drzwi krzyczał, że "was tu wydusimy!".

Wróciłem na plac. I kolejny był atak, i z kolegą Stanisławem Barańczakiem uciekaliśmy przez trawnik w stronę opery. I wtedy drugi raz dostałem, w plecy chyba, i sądzę, że Barańczak dostał więcej, bo on nie był za szybki.

Po drodze widziałem rzecz bardzo zabawną: w drzwiach do Collegium Minus stali i przyglądali się wszystkiemu ówczesny szef Zrzeszenia Studentów Polskich w Poznaniu i sekretarz Komitetu Wojewódzkiego do spraw propagandy. Sekretarz miał modną wówczas w tych środowiskach wysoką czapę z futra. A milicjanci nie wybierali. I paru rzuciło się w tamtą stronę i przypałowali towarzyszowi sekretarzowi. Co mnie dało naprawdę dużą satysfakcję. Lali go tak... za tę czapkę.

Ale w sumie to wesoło chyba nie było?

- Ja miałem po tym poczucie wielkiego upokorzenia. Bo jednak, cholera, nie stawić czoła, uciekać... Jak człowiek idzie do walki, to powinien powalczyć, a tu od razu nogi za pas...

Tego samego wieczora toczyły się także walki na Winogradach, ale ja tam nie byłem. Potem odbywały się spotkania i wiece w zamkniętych klubach. Do akademika Hanka przy al. Niepodległości - wtedy Hanki Sawickiej przy al. Stalingradzkiej - przyszło z 500 osób. Usiłowaliśmy tam formułować jakąś rezolucję. Wybraliśmy delegację na rozmowę z rektorem. Było w niej dwóch moich kolegów z Teatru Ósmego Dnia - Stanisław Barańczak i Janusz Grot. Poszli na rozmowę i potem Barańczak mi ją relacjonował. Był straszliwie wstrząśnięty. Szło o to, że w grupie wykładowców i władz uczelni, która się z nimi spotkała, jedna część powtarzała gazetowe slogany o syjonistach, a druga była jak gdyby po stronie studenckiej, tylko że ci mówili: "Wy macie rację, nie można zdejmować polskiej klasyki, ale nie można na to odpowiadać demonstracją. Wy musicie przecież dbać o siebie, o studia, nie możecie sobie marnować życia".

Barańczak rok wcześniej wstąpił do PZPR, w 1968 r. stracił złudzenia?

- Z pewnością wpływ na wstąpienie Barańczaka do PZPR miała nasza przyjaźń z kilkoma młodymi naukowcami na polonistyce, którzy pilnie śledzili partyjną walkę przeciw tzw. rewizjonistom - z Leszkiem Kołakowskim na czele - i utrzymywali, że należy wesprzeć ów "rewizjonistyczny" ferment w imię czystego, "młodego" marksizmu nieskażonego późniejszym leninizmem. Ja miałem dystans do ideologii, Staszka jednak na chwilę ten koncept myślowego starcia zauroczył. Ale niebawem, właśnie w marcu, realia rozwiały polonistyczne złudzenia, że w komunistycznej Polsce możliwa jest uczciwa, romantyczna "walka dusz".

Po spotkaniu z władzami uniwersytetu co się dzieje dalej?

- Kolejnego dnia jest w Hance spotkanie studentów z władzami uczelni. Pamiętam, że prorektor zwrócił się do nas mniej więcej tak: "Nawet jeśli macie rację, to pomyślcie o własnej przyszłości. Jeżeli macie potrzebę, by wyładować energię, to uprawiajcie sport". To była taka oficjalna lekcja konformizmu.

Kto był wtedy prorektorem?

- Wolałbym, żeby nie pisać nazwiska... Choć i tak jest to w źródłach. To był prof. Ludwiczak - bezpartyjny, lubiany przez studentów, prawnik, ceniony naukowiec i przedwojenny sportowiec, reprezentant Polski. On nie był negatywną postacią, ale tak wtedy powiedział i myślę, że wyrażał zdanie większości naszych nauczycieli.

Mówi się o różnicy pokoleń, która wówczas się objawiła: bunt wzniecili młodzi, urodzeni po wojnie, dorastający już po odwilży 1956 r., nieznający strachu. Byli inni niż pokolenie rodziców, które pamiętało wojnę, stalinizm i poznański Czerwiec '56. A pana rodzice, co mówili?

- Mój ojciec podobnie, z wyrzutem: "Musisz się w to mieszać?".

Potem, jak już wybuchła Solidarność, spotykałem w jej szeregach swoich nauczycieli, okazywało się, że są to ludzie o jednoznacznych antysystemowych poglądach politycznych. Ale w 1968 oni milczeli. Sadzę, że się bali. Na zajęciach nie było potem o tym dyskusji, ucinali ją.

Co pan robi po Marcu '68?

- W lipcu jadę na obóz wojskowy, w ramach obowiązkowego szkolenia. 35 dni w koszarach w Gorzowie. Noc, siąpi deszcz, ćwiczenia, i każą nam sforsować rzeczkę. Żeby przejść, trzeba by zamoczyć całe spodnie Padają rozkazy: "Naprzód! Atakować!". Nikt się nie rusza w tych ciemnościach. Całe wojsko stoi. 120 studentów. Oficerowie krzyczą, rzucają petardy. A wojsko zaczyna się powoli przesuwać, gęsiego, w jedną stronę. Bo tam jest mostek. I w milczeniu wojsko przechodzi przez mostek, i idzie na drugi brzeg, gdzie ustawia się tak, jakby sforsowało rzekę. Oficerowie chyba się trochę obawiali studenckiego buntu, bo nie zareagowali. Uznali, że rzeka została sforsowana.

Pod koniec obozu miejscowa jednostka wyjeżdża na ćwiczenia w Karkonosze. Po paru dniach niektóre z czołgów wracają na lawetach - one były na wojnie w Berlinie, ale w 1968 r. już są za stare, by dotrzeć do czechosłowackiej granicy. Skończyliśmy obóz. W dwa tygodnie później zaatakowano Czechosłowację. I dla mnie to było gorsze jeszcze niż te ucieczki przed milicją w marcu: że, cholera, w kraju obok próbowali być trochę wolniejsi i chłopaki z okolicy poszli to tłumić. Poczucie bezsilności i upokorzenia, że my nic nie możemy wobec takich decyzji władzy. Tak czuło wielu ludzi w moim pokoleniu. Ale mnie pozostawało to, że miałem możliwość, żeby o tym mówić w teatrze.

Po 1968 r. Teatru Ósmego Dnia staje się głosem zbuntowanych.

- Dopiero po 1968 zdaliśmy sobie sprawę, że my musimy mówić o tym, co się obok nas dzieje i że to jest istota naszego artystycznego zadania. Poczuliśmy potrzebę, by opisywać rzeczywistość językiem innym, niż robiła to propaganda.

Myślę, że kiedy dzisiaj się mówi o pokłosiu 1968 r., to było nim podstawowe pokoleniowe przeżycie kontestacji, oporu, zdobycie umiejętności powiedzenia "nie". To niebawem przełożyło się na inną kulturę.

Pierwszy wasz polityczny spektakl to "Wprowadzenie do"?

- Zrobiony na 100-lecie urodzin Lenina. Wszędzie - w szkołach, na uniwersytetach, w zakładach pracy - celebrowano te urodziny. Ja już wtedy uczyłem w szkole i pamiętam materiały, które napływały codziennie pocztą, żeby dzieciom wciskać wiedzę o Leninie. I na dodatek ZSP ogłosiło, że festiwal teatralny w Lublinie będzie temu poświęcony: każdy zespół oprócz swojego spektaklu ma pokazać przynajmniej 15-minutowe przedstawienie o Leninie.

Wymyśliłem, że trzeba zrobić spektakl o obchodach tego 100-lecia. O zmuszaniu ludzi, żeby się w nie włączali. To było w gruncie rzeczy tak, jak włączanie ludzi w te manifestacje przeciwko studentom, pisarzom i nieznanym szerzej syjonistom.

Jak przyjechaliśmy do Lublina i powiedzieliśmy, że nam 15 minut nie wystarczy, bo mamy spektakl o Leninie na prawie godzinę, to patrzyli na nas jak na największych skurwysynów. Ale jak go zagraliśmy, to część widzów uciekała w przerażeniu, że zaraz tu wkroczy milicja, a część była gotowa natychmiast udać się na demonstrację.

Przyszedł do nas szef ZSP: "Przepraszam, nie możemy wam dać pierwszej nagrody, bo może towarzysze zechcą wtedy to zobaczyć i wszystko się wyda. Damy wam trzecią". ZSP załatwiło nam za to udział w festiwalach i występy w całej Polsce w klubach studenckich. I pod skrzydłami ZSP jeździliśmy, wykonując dywersyjną robotę.

Nie widziałam tego spektaklu, niech pan opowie.

- Lenin był traktowany wówczas jak rodzaj świętego, może nawet więcej, jak zbawca. A nasz spektakl zaczynał się tak, że jest pusta sala i wisi czerwony transparent, częściowo zdarty: "8 marca, Dzień Kob". Wchodzi aktor, wnosi portret Lenina dwumetrowy, stawia pod ścianą do góry nogami i zaczyna ćwiczyć wiersz o Leninie. Hagiograficzny wiersz, ale on go nie umie, ciągle się myli, miała być modlitwa do, a wychodzi wspak. I potem zaczyna się przygotowanie akademii, ćwiczy się pieśni, jest quiz na temat Lenina - autentyczny, który dostałem w szkole, by wśród młodzieży przeprowadzić. A jakie sporty uprawiał Lenin?

Coś zimowego Narty?

- Łyżwy! A jaką muzykę lubił?

Hm

- Arie operetkowe! Wychodził z tego quizu Lenin jako absolutny drobnomieszczanin, z najgorszym gustem, najbardziej banalnymi upodobaniami. Potem był fragment z Dostojewskiego, z Wielkiego Inkwizytora, że należy społeczeństwo zorganizować w taki sposób, żeby ludzie dali się prowadzić jak trzoda. No i pieśń ludowa. Tylko że to już było takie rozprzężenie na scenie, że część publiczności - inspirowana nieco przez nas - śpiewała pieśń w wersji, w jakiej śpiewali ludzie po pijoku: "Na kapuście duże liście, nie daj dupy komuniście". Święto Lenina zostało sprofanowane do dna. A jeszcze rekwizytem była wielka czerwona płachta, którą koledzy rozkładali na podłodze, zasiadali jak na kocyku i wyjmowali flaszkę taniego wina. To też było szokujące dla ówczesnej publiczności. Na końcu była nuta serio, ktoś z nas mówił, że przecież nas upokarza, że w czymś takim uczestniczymy, zbierajmy się stąd.

Cenzury nie było?

- Czytała tylko tekst. "A, o Leninie, to w porządku".

Związany z wydarzeniami 1968 był też kolejny spektakl "Jednym tchem".

- Barańczak pisał w tamtym czasie wiersze, które były rodzajem jego pamiętnika duchowego z Marca '68. Zrobił z nich tomik "Jednym tchem". Zanim wydał, dał mi egzemplarz. Mówię: "Słuchaj, a gdybym zrobił na podstawie tego spektakl?". Barańczak: "Rób". Tomik ukazał się w druku dwa czy trzy tygodnie po tym, jak rozstrzelano robotników na Wybrzeżu, i te wiersze, które były opisem marcowych wydarzeń, nagle zabrzmiały jakby były napisane wczoraj.

"To tylko słowo nie, miej je we krwi" - pisał Barańczak.

- Nasz spektakl stał się również opowieścią o Grudniu 1970. Cenzura też go nie obejrzała, zadowoliła się tym, że zmieniliśmy tytuł. Bo miał mieć: "Krwiodawcy".

Dział się w stacji krwiodawstwa.

- Cenzor - kolega z polonistyki, rok starszy - powiedział: "Nie, no Lechu, zmień tytuł, weź ten tytuł Staszka. Te wiersze już przeszły przez cenzurę, to nie muszę przedstawienia oglądać. Cześć".

Kolega z polonistyki został cenzorem?

- On się bał oglądać nasze przedstawienie, bo co by było, gdyby musiał zatrzymać.

Czy antysemicka nagonka i emigracja kilkunastu tysięcy ludzi znalazły też odzwierciedlenie w tym, co robiliście w teatrze?

- Nie. Nas to bezpośrednio nie dotyczyło. Takie mieliśmy wtedy poczucie. Teatr, jaki robiliśmy, miał być oparty na osobistym doświadczeniu, mówić o nas, o naszych problemach. Wątek żydowski nie wchodził w grę, bo w tamtym momencie nie był nasz osobisty.

Na spotkaniu, które w ubiegłym tygodniu zorganizował w Poznaniu KOD, wokół filmu "Dworzec Gdański", opowiadał pan, że do 1968 znał pan tylko jednego Żyda.

- Był kolegą z pracy mojego ojca, księgowym w biurze. Wyemigrował, jego córka też. Nasi wspólni znajomi opowiadali, że ona chciała być naukowcem i miała poczucie, że po 1968 ma zablokowaną drogę. I miałem jeszcze jedną koleżankę Żydówkę już na studiach, potem zniknęła. Jak się dowiedziałem niedawno, przeniosła się do Wrocławia, a potem wyemigrowała.

Tegoroczne rocznicowe obchody Marca 1968 jak pan odbiera?

- Niepokoi mnie trochę mój w nich udział. Gdy mnie zapraszano na spotkanie w zeszłym tygodniu jako "przedstawiciela pokolenia 1968", przypomniało mi się, jak do naszego liceum zapraszano powstańca wielkopolskiego. Przychodził taki dziadunio i opowiadał. A to było niecałe 50 lat po powstaniu. I myślę sobie teraz, cholera, to ja już robię za tego dziadunia...

---

Lech Raczak (ur. 1946) - reżyser, dramaturg, współzałożyciel Teatru Ósmego Dnia. Teraz prowadzi poznańską Fundację Orbis Tertius - Trzeci Teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji