Artykuły

Między ustami a brzegiem jeziora

"Nad Czarnym Jeziorem" Dei Loher w reż. Iwony Kempy w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGALAsieKULTURY.

Dwoje młodych ludzi popełniło samobójstwo. Wypłynęli na jezioro w dziurawej łódce, faszerując się wcześniej środkami nasennymi. Rodzicom zostawili wiadomość: "() Idziemy teraz, to tutaj jest niefajne, (...) miłość to śmierć, śmierć to miłość". To punkt wyjścia dramatu Dei Loher "Nad Czarnym Jeziorem". Po czterech latach rodzice dziewczyny wracają na miejsce, gdzie stracili córkę. Oficjalnie po to, żeby się spotkać z mieszkającymi tam wciąż rodzicami chłopca, nieoficjalnie - po to, by raz jeszcze wrócić do przeszłości i rozdrapać wciąż niezabliźnione rany. Bo jak mówiła tytułowa bohaterka w powieści "Wymarzony dom Ani" Lucy Maud Montgomery: "ciemność jest naszym przyjacielem, jak długo nas otacza. Ale z chwilą, kiedy ją oddalamy od siebie, oddzielamy się od niej, że tak powiem, światłem latarki, wówczas staje się wroga".

Napisany białym wierszem bez znaków przestankowych dramat Dei Loher ma formę muzycznej partytury, której zapis odzwierciedla rytualny i zwyczajowy w takich sytuacjach schemat przebiegu spotkania rodziców dzieci, które odeszły. Znajdują się tam wspomnienia z dzieciństwa, czasu bezpośrednio poprzedzającego nieszczęście, zarys kontekstu rodzinnego i społecznego, w których przyszło im dorastać, wreszcie drobiazgowy opis okoliczności samej śmierci. W przypadku "Nad Czarnym Jeziorem" dochodzi jeszcze motyw poznania się obu rodzicielskich par oraz wspólnota ich przeżyć. Opis ostatnich chwil ukochanych zmarłych, wciąż wspominany i przeżywany na nowo, pozwala uporać się z traumą tym, którzy zostali. Daje też nadzieję i poczucie ciągłej bliskości z tymi, co odeszli. Na tym przecież opiera się chrześcijaństwo, a także terapia grupowa. Co więcej, ta powtarzalność opowiadania i przeżywania na nowo to przecież chleb powszedni teatru, w związku z tym zupełnie nie dziwi obecność problemu traumy po śmierci bliskich osób na scenie. Temat to zresztą w teatrze mało oryginalny. Co zatem decyduje o wyjątkowości sztuki Loher? Forma tekstu i akcja sceniczna zapisana w didaskaliach.

Słowa pozbawione interpunkcji wydają się równoważne, każde waży tyle samo. Same z siebie nie układają się w zdania czy inne jednostki znaczeniowe. Są suchym zapisem emocji, które każdy przeżywa na swój sposób. Aktor ma w związku z tym nieograniczoną swobodę w powoływaniu ich na scenie, brak tu bowiem jakiegoś sztucznego z góry określonego gorsetu, który może rolę krępować czy powodować fałsz. Oczywiście jest to również duże wyzwanie - wypełnić partyturę sobą, swoim w niej zagnieżdżeniem się; załatać swoją obecnością wszystkie dziury, nie będące słowem. Partytura ta - adekwatnie zresztą do rzeczywistej sytuacji związanej z próbą wyrażenia słowami swoich uczuć dotyczących śmierci - często na skutek celowych zabiegów Loher rwie się, zawiesza w natrętnych powtórzeniach, lub wprost przeciwnie - w owych powtórzeniach przyspiesza, biegnąc na oślep, w niewiadomym kierunku. Jakby słowa same w sobie dobrze wiedziały, że są ułomne, niewystarczające, zbyt płytkie. W takich momentach pojawiają się w sztuce nieliczne didaskalia. Ograniczają się, co znamienne głównie do trzech uwag: "pauza", "milczenie" oraz "śmieją się". Wszystkie te reakcje to jedyne możliwe ludzkie zachowanie w obliczu tego, co dla nas wszystkich niepojęte. One właśnie są jedynymi "działaniami scenicznymi", które w ciemno można zapisać w dramacie, będącym zapisem reakcji na tragedię. Dea Loher, dając "zwierciadło" pewnemu fragmentowi rzeczywistej ludzkiej egzystencji, uzyskała rezultat prawie doskonały, prawie, bo słowo, tekst, utwór literacki sam w sobie zawiera ułomność, która mu tę doskonałość uniemożliwia. Tą ułomnością jest niemożność oddania emocji. Tę umiejętność posiadł za to teatr, w związku z tym Loher napisała "Nad Czarnym Jeziorem" do teatru.

Wydaje się, że Iwona Kempa w swoim spektaklu w Ateneum nie za wiele reżyseruje. Jej zabiegi są z pozoru niewidoczne, ale bardzo czytelne. W białym pomieszczeniu (Scena 61) stoją identyczne, białe krzesła. Sześć dla aktorów i reszta dla nas, widzów. Wydaje się jasne, że nie tylko Else (Magdalena Schejbal) oraz Johnny (Wojciech Brzeziński) powrócili nad Czarne Jezioro, by jeszcze raz zajrzeć w ciemną toń wody, która pochłonęła najbliższą im osobę. My, widzowie, również tam powróciliśmy. I przez niemal półtorej godziny będziemy wraz z nimi tę utratę najbliższych - również swoich - przeżywać. Dwa krzesła aktorskie są puste. To wymowny symbol nieobecności dwójki bohaterów, którzy - właśnie poprzez brak - tymi bohaterami się stają. Spektakl podzielony jest dyskretnie na dwie części. W pierwszej cztery krzesła rodziców, jak na seansie terapii grupowej, stoją w kole, zwrócone do środka, w drugiej - stoją w rzędzie, zaś aktorzy siedzą przodem do nas, opowiadając swoje historie niczym goście programu Ewy Drzyzgi. W obu częściach aktorzy swoje krzesła w najbardziej gorących momentach opuszczają, jakby nie mogąc odegrać przypisanych im ról (uczestnik zbiorowej terapii czy gość talk show). Czarne Jezioro wciąż rozsadza konwencję, wciąż woła nas na swój brzeg. Każda próba ucieczki kończy się niepowodzeniem, a my - niczym dzieci na pogrzebach, gdy otwierają trumnę - podchodzimy bezwiednie bliżej, by spojrzeć śmierci w oczy. Przychodzi mi tu na myśl scena z filmu "Godziny", w której Virginia Woolf (Nicole Kidman) kładzie się na ziemi, by spojrzeć w oczy martwemu ptakowi. Zresztą nie bez kozery - fragment muzyki Philipa Glassa do tego filmu stanowi część ścieżki dźwiękowej spektaklu Iwony Kempy. To kolejny z mikrozabiegów reżyserki, które składają się na ten minimalistyczny, inteligentny i poruszający (choć może nie dla wszystkich) spektakl. Nie podobało mi się jedynie światło Mateusza Wajdy. Drogi były dwie: albo odczytać sam dramat Loher jako walkę ciemności ze światłem (jest tam kilka metafor dotyczących światła np. "blask księżyca" czy "światło zabarwia niebo na żółto, całkiem na żółto"), albo wymyślić coś samemu. Mateusz Wajda poszedł tą drugą drogą i oświetlił scenę oraz cały spektakl ohydnym, białym światłem. Gdyby było ono takie samo przez całe przedstawienie, mógłbym to uznać za ekwiwalent roli słów w dramacie Loher. Obecność jednak trzech rurek, które stopniowo się zapalają, nie pozostających w żadnym komunikatywnym związku zarówno z akcją sceniczną jak i tekstem dramatu, każe mi uznać propozycję Wajdy za najsłabsze ogniwo spektaklu Kempy.

Jak już pisałem, z kompletnie niewystarczających słów ma powstać poruszająca, tragiczna historia. Jej jądrem są ludzie i ich emocje. Cały więc spektakl oparty został na aktorach. Znakomita jest zwłaszcza Agata Kulesza w roli Cleo. Mam wrażenie, że aktorka najgłębiej wniknęła w zamysł Loher, powtarzając go zresztą na scenie. Gdy mówi monolog o rozbitym przez dzieci tuż przed śmiercią szklanym stole, wyrzuca z siebie tekst na biało bez interpunkcji i intonacji. Po kilku słowach pojawiają się w aktorce emocje, z którymi ciągle, trzymając się w ryzach formy, próbuje walczyć; walka ta przynosi kolejne fale emocji i jeszcze więcej walki o ich utrzymanie na wodzy. Efekt jest piorunujący. Publiczność siedzi oniemiała w kompletnej ciszy. Końcowy monolog Cleo jest równie wstrząsający, ale Kulesza używa tu nieco innych środków. Mówi go naturalnie, prosto do nas. Pokazuje to zarówno kunszt i możliwości aktorki, jak i potencjał tekstu Loher. Jakiej by jednak strategii nie używała - pozostaje prawdziwa. Hipnotyzują zwłaszcza drobne gesty, skrywane w niezręcznych sytuacjach spojrzenia czy strach w oczach, gdy zdaje sobie sprawę, że myśl, którą chce wypowiedzieć, nie da się ubrać w żadne słowa. Wielka rola. Świetny jest Wojciech Brzeziński w roli Johnny'ego. Neurotyczny bankowiec, prowincjonalny mistrz wyścigu szczurów, ukazuje nam swoją prawdziwą twarz stopniowo, a przy tym niezwykle sugestywnie i precyzyjnie. Oszczędne środki, pauzy, nieśmiałe gesty, z których tka materię roli wzruszają ukazaną skalą wewnętrznej pustki i strachu bohatera. Sławomir Maciejewski jako bogato urodzony pantoflarz, Eddie z początku drażni, talent aktora sprawia jednak, że w końcu udaje mu się nasycić swoją - trzeba to powiedzieć - trudną do zagrania postać. Jest on jedyną postacią w spektaklu, która zdaje się przeczyć swoją osobą i postawą słowom Cleo, że "tak naprawdę zazdrościmy im tej śmierci, która oznacza miłość". W kreacji Magdaleny Schejbal w roli Elsy jest rozedrganie i największy diapazon neurotyczności. Aktorka musi uważać, bo taka konstrukcja postaci balansuje zawsze na granicy szarży. Lepiej trzymać się wtedy zasady "mniej znaczy więcej".

Iwona Kempa zrobiła kolejny spektakl w swoim stylu. Kameralny dramat oparty na dogłębnej lekturze tekstu i wydestylowaniu z niego istoty rzeczy, oparty na świetnym aktorstwie; przedstawienie, które ujawniając swoją mityczną prawdę, daje możliwość głębokiego przeżycia. Ale nie wszystkim po równo. Spektakl ten w moim przekonaniu dużo bardziej poruszy tych, którzy, tak jak ja, mają doświadczenie śmierci bliskich osób już za sobą. Dla tych szczęśliwców, którzy nie doznali jeszcze poczucia utraty, "Nad Czarnym Jeziorem" może wydać się kolejną pouczającą historyjką z tragedią w tle; rodzajem współczesnego sequelu szekspirowskiego "Romea i Julii". Mam jednak dla nich dobrą wiadomość: z dwojga złego, na pewno lepiej stracić wieczór w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji