Artykuły

Juliusz Chrząstowski. Jedni ciskają w niego butelkami, inni przynoszą kwiaty

- "Najsilniejszy jest ten człowiek, który został całkiem sam" - powiedziałem ze sceny. Z widowni odezwała się nieśmiało jedna pani: "Ale pan nie jest sam" - mówi Juliusz Chrząstowski, aktor Narodowego Starego Teatru w Krakowie.

Spotykamy się na świdnickim rynku. Juliusz Chrząstowski, lat 45, ma przerwę między warsztatami teatralnymi, które prowadzi od lat w swoim rodzinnym mieście, a zupą u mamy. Jest chyba aktorem zwierzakiem - na scenie ogień, a przy kawie raczej powściągliwość.

Widziałam go w kilku rolach. Rama Gerszona w "Towiańczykach" Rubina i Janiczak, Orcia w "Nie-boskiej komedii" Strzępki i Demirskiego, za którą dostał Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza, i Gospodarza w "Weselu" Klaty i Wyspiańskiego.

I w końcu jako dr. Thomasa Stockmanna we "Wrogu ludu" [na zdjęciu], również w reżyserii Klaty. Bohater tego Ibsenowskiego dramatu odkrywa, że woda w uzdrowisku zamiast leczyć - truje. Nawołując do upublicznienia wyników swoich badań i do remontu instalacji, Stockmann uderza w podstawy bytu żyjących z kuracjuszy mieszkańców miasteczka i staje się wrogiem publicznym oraz banitą. Chrząstowski zamienia monolog dr. Stockmanna w rozmowę z widzami spektaklu. Jedni, wyraźnie sprowokowani, ciskają w niego butelkami. Inni przynoszą kwiaty.

Dorota Wodecka: Albo opór, albo oportunizm, powiada dr Stockmann.

Juliusz Chrząstowski: To mój ulubiony passus z "Wroga ludu".

A jaki jest pana wybór?

- Opór, oczywiście.

Dlaczego to jest oczywiste?

- Pewnie dziesięć lat temu bym pomyślał, że jakoś trzeba przetrwać ten czas, bo przecież trzeba z czegoś żyć. Ale jestem teraz w innym miejscu w życiu.

Z powodu spotkania ze Stockmannem?

- Też. Po tym, co mówię na scenie, nie mogę z niej schodzić i udawać, że wszystko jest OK.

Jakoś zniewalające.

- A nie byłoby bardziej zniewalające, gdybym legitymizował "dobrą zmianę"?

To znaczy, że pan jest wciąż w roli Stockmanna?

- Nie wiem, czy to jest rola. Każdy podejmuje indywidualne decyzje w życiu.

Powołaliście w Starym radę artystyczną. Nie ma pana w niej.

- Koleżanki i koledzy wybrali jej skład demokratycznie. Każdy z 48 aktorów miał do oddania siedem głosów.

Jest wyrazem oporu czy oportunizmu?

- Jest rozpaczliwym szukaniem szansy, żeby mieć na cokolwiek w teatrze wpływ. Dyrektor prawdopodobnie święci propagandowy sukces, że aktorzy wreszcie się do niego przekonali i będą z nim współpracować. Z mojego punktu widzenia jest to niestety pójście na kompromis z "dobrą zmianą" w teatrze. I od tego, co się wydarzy, zależy, jak daleki będzie to kompromis. Czy okaże się zgniły, czy też rację będą mieli ci koledzy, którzy optymistycznie uważają, że przejęliśmy teatr.

Rada ma być zachętą dla Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek Teatralnych bojkotujących wynik konkursu na dyrektora teatru, by jednak przyszli w Starym pracować?

- Jak rozumiem, rada artystyczna ma mieć wpływ na kształt artystyczny sceny i może rozmawiać z reżyserami bojkotującymi nową dyrekcję. Pytanie, czy reżyserzy gildii zakończą swój bojkot w nowym sezonie i wrócą do Starego. Za ten sezon artystyczny rada artystyczna nie bierze odpowiedzialności.

Możemy się oczywiście zastanawiać, czy nie ma racji Krystian Lupa, który powiedział, że gdyby postawa zespołu była bardziej radykalna, to bylibyśmy w innym miejscu.

To znaczy?

- Może trzeba było zawalczyć o ponowny konkurs, kiedy minister Gliński powiedział w Radiu RMF, że być może trzeba go powtórzyć. Pytanie, czy nie skończylibyśmy jak koledzy z Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie nie ma już czego zbierać. I gdyby chcieć odbudowywać rangę tamtego teatru, to trzeba by zacząć od opcji zero. Strasznie jest to przykre, że wszyscy kiwają głowami i mówią: "Tak, tak, Teatr Polski to był teatr", a nikt już nie pamięta o aktorach, którzy albo poszli w świat, albo zostali i udali się na emigrację wewnętrzną. To był naprawdę wielki zespół.

Skąd się biorą te dwie postawy?

- Młodzież aktorska, która pyszczyła najbardziej...

...i której, dodajmy, od stycznia w teatrze nie ma...

- ...z którą się zgadzam, wychodziła z założenia, że nie może podporządkować się komuś, kto dostał stanowisko w sposób urągający przyzwoitości i kto poddał totalnej krytyce dotychczasowe dokonania teatru.

Ale są w zespole również aktorzy, dla których nowy dyrektor jest po prostu ósmym czy dziewiątym dyrektorem, który przyszedł do teatru, odkąd oni w nim grają. I to, co się wydarzyło, traktują jak kolejną zmianę dyrektora.

A dla mnie to nie jest zwykła, kolejna zmiana dyrektora, ponieważ to jest zmiana polityczna. Tak jak w Muzeum II Wojny Światowej, jak w Instytucie Mickiewicza, w Instytucie Książki, chodziło o to, by ściągnąć tego, kto robi świetną robotę, a wsadzić swojego.

Nie, nie dla kasy tylko.

To po co?

- Po to, żeby ten instytut, muzeum, teatr rozwodnić. Żeby tam nie wzrastała temperatura z powodu krytycznego oglądu rzeczywistości, tylko był święty spokój. I to jest przepaść, która nas dzieli w myśleniu o tym, co dalej.

O teatrze czy o Polsce?

- Nie chcę tego, co dzieje się w Starym Teatrze, porównywać do tego, co dzieje się w Polsce, bo to nie jest moje podwórko. Ale nie jest to tak strasznie skomplikowane, by nie zobaczyć, że mechanizmy oswajania się z rzeczywistością są podobne.

"Brak tlenu osłabia sumienie - powiada dr Stockmann. - A w wielu, bardzo wielu domach naszego miasta dopływ tlenu musi być niedostateczny, skoro cała zwarta większość może być tak dalece pozbawiona sumienia, żeby chcieć budować przyszłość miasta na bagnie kłamstwa i oszustwa".

- I pani chce mnie tutaj, w kawiarni na świdnickim rynku, zapytać przy kawie, co się stało z naszymi sumieniami? Dlaczego wycieramy sobie gęby monteskiuszowskim trójpodziałem władzy, pozwalając, by na naszych oczach karlał, aż w końcu by nic z niego nie zostało?

Czemu nie? W końcu pan i o tym mówi ze sceny.

- Ale ja nie jestem doktorem Stockmannem na co dzień. Nie jestem tak odważny, tak bezkompromisowy i tak jednoznaczny. Jeśli coś w sobie pielęgnowałem, to przekonanie, że trzeba być po prostu dobrym człowiekiem.

Może jednak pan odpowie?

- No, stało się to, co dzieje się zawsze. Przyzwyczailiśmy się. Za Gierka dostaliśmy przysłowiowego cukierka, mieliśmy coca-colę, "malucha" i wczasy w letniskowym domku z płyty pilśniowej nad morzem. Po Praskiej Wiośnie Czesi pisali, że nastąpiła u nich normalizacja. A kiedy na Węgrzech nastał nieszczęsny Kádár, to szybko zrobiono z Madziarów gulaszowe społeczeństwo. Dostali gulasz, i wystarczy.

I teraz mamy powtórkę z historii. Odnotowujemy podobno wzrost gospodarczy, to nic, że napędzany tylko rozbuchaną konsumpcją. Nie ma bezrobocia, można iść znowu wcześniej na emeryturę, a że jest na niej żenująca stawka, to nic, można dorobić jako ochroniarz. Czego chcieć więcej?

Niektórzy chcą. I wychodzą na ulice.

- I są uważani za dziwaków i dyskredytowani. Podobnie jak uważa się za świrów tych, którzy chodzą na miesięcznice i są twardym elektoratem Macierewicza. Problemem nie są jednak ani jedni, ani drudzy.

Problemem są ci, którym jest wszystko jedno. Albo są tak zarobieni, zabiegani, że nie wiedzą, co się dzieje, albo się nie interesują. Są bierni.

Może bierność bierze się z bezsilności? Z braku poczucia sprawstwa?

- Ale czy ten, kto siedzi w domu i "nie interesuje się polityką", tylko zarabia pieniądze na kredyt, na szkołę dla dziecka, na wczasy, na samochód, w ogóle zastanawia się nad tym, czy ma poczucie sprawstwa?

I pytanie, czy ono jest mu w ogóle potrzebne. Zadziwiły mnie badania Macieja Gduli przeprowadzone w mieście, w którym PiS miał 50-procentowe poparcie. Z rozmów socjologów z jego mieszkańcami wynika, że elektorat partii rządzącej ma poczucie współuczestniczenia w zmianach i tak zwanych reformach, czyli ma poczucie sprawstwa.

Poczynania rządzących dowodzą jego siły i to właśnie się ludziom podoba. Rozprawianie, że wystarczy ten elektorat przekupić lepszym 500 plus, to głupota.

Podobnie jak rozprawianie, że lud jest ciemny, ale się w końcu obudzi.

Młodzi z pokolenia mojego od niedawna dorosłego syna mają (oczywiście nie wszyscy) "wyjebane", a ich rodzice "nie interesują się polityką, bo się na niej nie znają".

Mam takich znajomych. Sugeruję im, by się jednak zainteresowali, bo ich bierność może doprowadzić do tego, że dziecko im pójdzie na manifestację, zapudłują je i będzie miało sprawę, a ty będziesz jako rodzic bezradny. Bo pójdzie na tę manifestację, co nie trzeba. Albo prowadzisz firmę, nadepniesz na odcisk znajomemu posła i jaki sąd cię obroni?

Trzeba sobie zadawać pytanie najpierw, a nie wygodnie rozsiadać się w rzeczywistości. Znowu kłania się Ibsen: "Ogół obywateli nie potrzebuje nowych idei. Ogół obywateli czuje się najlepiej ze starymi, uznanymi ideami, z którymi się oswoił".

Na te słowa Burmistrza widzowie "Wroga ludu" nie wychodzą. To monolog doktora Stockmanna wywołuje skrajne emocje.

- Pewien prawy krytyk napisał, że w ramach lewackiej histerii wykrzykuję brednie w kierunku widowni, a wytresowana widownia bije brawo. Włączyłem jego krytykę do monologu Stockmanna i rzeczywiście część widowni bije na te słowa brawo, bo prawdopodobnie chce zakpić ze swojego wytresowania i pokazać, że solidaryzuje się ze mną. Ale ostatnio zdarzyło się, że wyszły w tym momencie trzy panie.

Jedna z nich zatrzymała się przy drzwiach, odwróciła się i powiedziała do mnie: "Szkoda, że tak pan kończy".

Wychodzenie w trakcie spektaklu jest w duchu dramatu Ibsena. Wszak Stockmann w scenie zebrania mieszkańców mówi im rzeczy niepopularne, prowokujące. Jest demagogiczny, upraszcza i manipuluje po to, by wstrząsnąć ich sumieniami.

I co ich najbardziej rusza?

- Najczęściej wychodzą na słowach: "Największym wrogiem prawdy i wolności wśród nas jest zwarta większość. Słuszność nie jest nigdy tam, gdzie większość, jakich bowiem ludzi jest więcej w każdym społeczeństwie, mądrych czy głupich?".

Widzi pan w tych słowach powód do ostentacyjnych zachowań?

- Jeśli słuchają o "zwartej większości" i słyszą: "suweren, naród, wspólnota", która na dodatek nie ma słuszności, to mają powód do teatralnych gestów oburzenia. Wszystko zależy od tego słuchu...

Ale siła większości zdarza się paradoksalnie również na widowni w teatrze. Jednego razu młody człowiek w mocno brunatnej koszuli przerwał mi i powiedział, że po tym, co słyszy z moich ust, uważa, że dobrze się stało, że "dobra zmiana" wymiotła z teatru Jana Klatę, i dobrze się stanie, jak wymiecie i nas. Widownia go wyklaskała i wybuczała, stając się paradoksalnie zwartą większością. Ot, zebranie mieszkańców w miasteczku, gdzie każdy ma prawo do swojego zdania.

A co słyszy doktor?

- Dr Stockmann 2018 słyszy za Stefanem Chwinem: "Czuję oddech przemocy, która chce wspólnotę twardo na ludziach wymusić, udając przy tym, że tylko zbiera złote ziarna".

Dr Stockmann prowokuje celowo, bo chce, by ludzie zrozumieli, że nie mogą ściągać turystów do zatrutego uzdrowiska. A pan jaki ma cel?

- Możliwe, że zabrzmię pretensjonalnie, ale mam poczucie misji, utopijne rzecz jasna, że muszę tym trzystu osobom na widowni mówić od kilkunastu miesięcy, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy.

O tym, że towarzyszy nam w życiu codziennym straszna obłuda. U jej podstaw leży brak poczucia wspólnoty, dlatego przygotowując się do monologu, szukam esejów, felietonów, które dotyczą pojęcia wspólnotowości.

Niedawno przywołałem opowieść Janusza Rudnickiego, który przyrównał Polskę do piłkarskiego boiska i grających na nim dwóch drużyn. Od innych grających drużyn odróżnia nas to, że u nas nie ma gości, tylko wszyscy są gospodarzami. I wszyscy zawodnicy mają koszulki biało-czerwone. Są też dwa hymny dla obu drużyn: "Jeszcze Polska nie zginęła" i "Jeszcze Polska nie zginęła". Ale nie ma sędziów, bo zamietli ich pod dywan. Dlatego kiedy gramy, to się wszystko wszystkim myli, są faule i nieczyste zagrania. I przegrywamy tę grę o jutro, strzelając sobie samobóje.

Efektowne. Ale czy tą refleksją przykłada się pan do budowania wspólnoty? O ile w ogóle uważa pan, że takie ma pan zadanie.

- Mam nadzieję, że przykładam się do niej, grając ważne spektakle, w których stawiamy pytania o naszą wspólnotę, o tożsamość, o to nieustające wskrzeszanie trupów, o odwieczną niemożność porozumienia się tych, co z chłopów, z tymi, co z inteligencji, o skłamane mieszczaństwo i o to, że dopiero gdy wróg u bram, jesteśmy gotowi do wspólnego działania.

Choć nie zawsze. Wiem, że mimo wszystko teatr jest sztuką niszową, ale dlaczego po każdym przedstawieniu jest standing ovation. Dlaczego na "Wesele" nie ma biletów, a jeśli są dostępne online, to się sprzedają w 19 minut? Okazuje się, że ten teatr ma coś ważkiego do powiedzenia.

Czy za poprzedniej władzy też pan to czuł?

- Oczywiście, ale obecna sytuacja w kraju sprawia, że inaczej wybrzmiewają nasze spektakle. Najwyraźniej artyści są profetami, ale "nam się nie wierzy w przeczucie, w ostrzeżenie, w intuicje nie, tylko w sondaże, w sny nie, tylko w ekspertów", jak pada w "Nie-boskiej komedii. Wszystko powiem Bogu" Strzępki i Demirskiego.

I uważa pan, że scena jest dobrym miejscem na polityczne demonstracje.

- Jeśli coś manifestujemy, to po spektaklu, w trakcie ukłonów, kiedy stajemy prywatnie przed widzem. Dlaczego jako artyści mamy udawać, że nic się nie dzieje, odcinać się od sytuacji, w których dokonuje się zamachu na określone wartości?

Stąd pomysł na transparenty na scenie?

- Nie rozwieszamy ich w trakcie oklasków na każdym przedstawieniu. Pierwszy raz kartka z hasłem "Wolność kocham i rozumiem" pojawiła się na "Nie-boskiej komedii", kiedy się okazało, że tego dnia Piotr Szczęsny dokonał aktu samospalenia. Dwa tygodnie później w czasie spektaklu dowiedzieliśmy się, że Piotr Szczęsny zmarł. Wtedy znowu wyciągnęliśmy ten transparent. Kiedy graliśmy "Wesele", był jego pogrzeb, więc i wtedy nie mogliśmy pozostać obojętni.

Dlaczego?

- Nie tylko dlatego, że pamiętamy samospalenie Ryszarda Siwca w proteście przeciwko inwazji na Czechosłowację i film "Usłyszcie mój krzyk", ale przede wszystkim dlatego, że ten akt samospalenia głęboko w nas siedzi. W aktorach i Polakach. Poeta mówi do Pana Młodego w "Weselu": "A gdyby tak ustroić się w róże i wejść na ogromny stos drzewa, i pokazać: jak śpiewa człowiek, co w różach na czole umiera?". Gloryfikuje śmierć, która ma być źródłem siły. Czy to nie jest przerażające, że ona się po raz kolejny spełnia na naszych oczach?! A my gramy "Wesele"?!

Po plakatach o wolności pojawiły się z konsTytucją.

- Wyciągnęliśmy je 10 grudnia, kiedy krakowianie manifestowali pod sądami.

Kto wam je maluje?

- No kto?

Pan?

- Wydrukowałem szablon z internetu i trzymaliśmy go z trzema kolegami. Ktoś wysłał potem do teatru maila, że nie po to kupuje bilet na "Wesele", żeby mu robić manifestację KOD-u. I że sobie nie życzy. Tak jakby ten plakat był znakiem zastrzeżonym dla kodowców. Opowiedziałem o tym publicznie na debacie w Małopolskim Ogrodzie Sztuki. Nazajutrz wyszliśmy do ukłonów na "Triumfie woli", kiedy podeszła do mnie para i podała mi plakat z "konsTytucją". Na odwrocie było napisane: "publiczność Starego bierze to na klatę".

Na ile to happening, a na ile poważna sprawa?

- Mam świadomość, że to są gesty, które świetnie sprzedają się w mediach społecznościowych przez 48 godzin.

To po co pan je wykonuje?

- A po co się chodzi na demonstracje?

Pan demonstruje na scenie.

- Wiem, wiem, aktor jest od grania, a dupa od srania. Ileż ja razy w życiu słyszałem tę niby-śmieszną anegdotę. Pierwszy raz w 2002 roku w Teatrze Nowym w Łodzi. Kilka dni po śmierci Kazimierza Dejmka, notabene autora tego bon motu, Jerzy Kropiwnicki, prezydent z ZChN, ogłosił, że dyrektorem teatru będzie Grzegorz Królikiewicz. Byliśmy oburzeni. Bo jak to? Nikt z nami o tym nie rozmawiał! Facet, który jest reżyserem filmowym, ma zostać dyrektorem teatru tylko dlatego, że był w komitecie wyborczym? Przeżywaliśmy dokładnie to samo, co rok temu po ogłoszeniu wyniku konkursu w Starym. Postrajkowaliśmy, pobarykadowaliśmy się i w Wielki Piątek, po trzech miesiącach, kiedy prezydent Kropiwnicki szedł w procesji, to biuro ochrony Kobra ze strażą miejską weszło do teatru i mnie z niego siłą wyprowadziło.

I co dalej?

- Jak to co? To samo, co teraz. Ludzie się przyzwyczaili. A ja znowu słyszę, że aktor jest od grania, i tak dalej. I co widza obchodzi, jakie ma aktor poglądy. Tyle że aktor jest osobą publiczną i kiedy łamane są podstawowe wartości zapisane w konstytucji, to ma prawo ze sceny, czyli poniekąd ze swojego miejsca pracy, stanąć w jej obronie i powiedzieć, że się na to nie zgadza.

My, aktorzy, jako obywatele dajemy sobie prawo do publicznego zabrania głosu w tej ważnej sprawie.

Przypomnę, że w trudnych czasach, w latach 80., aktorzy, którzy nie kolaborowali z systemem, byli autorytetami. Szkoda, że odeszło już pokolenie tych artystów, którzy byli słuchani z każdej strony.

Dziś, kiedy artysta obywatel wyraża swoje zdanie na ważki temat, to zaraz mu się przypina łatkę lewaka albo napomina, że nie ma prawa do wygłaszania własnych poglądów. Ma prawo tak samo, jak mają je widzowie, którzy wychodzą w trakcie monologu doktora Stockmanna, biją brawo albo ostentacyjnie nie biją.

Z powodu swojej roli stał się pan symbolem walki z obłudą. Dmucha to panu ego czy raczej odczuwa pan jakieś brzemię?

- Nie chciałbym, byśmy popadli w patos. "Wróg ludu" bardzo dużo mnie kosztuje, ale otrzepuję z siebie pył sceniczny, biorę prysznic, wychodzę z teatru, czasem ktoś na mnie czeka wzruszony, a czasem nie, zakładam czapkę, idę przez Planty Krakowskie, wsiadam do samochodu i wracam do domu, jakbym zagrał każdy inny spektakl. Z tą różnicą, że długo odchorowuję konfrontację z widzem. Przecież to, co ludzie mówią do mnie vel dr. Stockmanna, to, jak reagują na nasze spektakle, odkłada się we mnie i w mojej rodzinie. I podejrzewam, że podobnie jest u innych kolegów aktorów.

Tato z mamą byli na "Weselu" w październiku. Obok rodziców na widowni siedziały żony kolegów, z którymi gramy. Kiedy wyszliśmy do ukłonów, wyciągnęły transparent z napisem: "Kochamy was". Tato, który wiedział o tym, że bywamy atakowani przez widzów, koniecznie chciał przeczytać, co jest napisane na tym transparencie. Wychylił się do przodu i kiedy przeczytał "...chamy z was", rzucił się na ten transparent i zaczął go drzeć. Wywiązała się pyskówka. Kolega zbiegł ze sceny w obronie żony, zrobiło się zamieszanie. Byłem załamany, bo to dowodzi, że nie możemy ochronić naszych bliskich przed emocjami, na jakie sami się narażamy, grając "Wesele" czy "Wroga ludu".

Graliśmy go też tutaj, w Świdnicy. Dwa tygodnie później w tutejszym teatrze odbyła się inauguracja roku kulturalnego.

Panie w eleganckich sukniach, panowie w marynarkach, bo to w mieście duże wydarzenie, a przed teatrem ktoś rozrzuca ulotki: "Chrząstowski, ty lewacka mendo, won z tego miasta".

W maleńkiej Świdnicy?

- Tak. Czułem się, jakbym w pysk dostał. Nie chciałem o tym mówić rodzicom, tacie szczególnie, bo on to by zaraz brał do siebie, a z drugiej strony pomyślałem, że to superopowieść na anegdoty. W moim rodzinnym mieście spotkało mnie dokładnie to, co spotyka dr. Stockmanna. Już bardziej się wcielić w niego nie mogę.

Mój syn Antek z kolei był na "Wrogu ludu" wtedy, gdy zostałem najmocniej zaatakowany. Ma 12 lat. Był wstrząśnięty, dlaczego ktoś napada na jego tatę.

Co się stało?

- Facet z krótkimi włosami i w ciężkich butach zaczął gwizdać. Zaprosiłem go na scenę. Fajnie, że się odważył i wszedł. Powiedział, że to, co się tu dzieje, to manipulacja, skandal, co to za narodowa scena. Widownia zaczęła do niego krzyczeć i zrobiła się awantura, nad którą nie potrafiłem zapanować. Aktorzy w geście solidarności ze mną wyszli na scenę.

Radek Krzyżowski zabrał głos i powiedział, że niektórzy widzowie nie rozróżniają sceny zebrania mieszkańców Ibsena od poglądów wygłaszającego swoje kwestie aktora.

Tu stoją nie aktorzy prywatnie, tylko bohaterowie świata Ibsena. Jeśli ktoś nie doczytał dramatu, to jego problem. Pan Gwizdek został na widowni do końca, ale kilku chłopców, z którymi przyszedł, wyszło.

Jak pan wytłumaczył synowi, że aktorstwo stało się zawodem podwyższonego ryzyka?

- Wyjaśniłem mu, że to, co się dzieje, jest efektem totalnej ignorancji. Ludzie są niedouczeni i nie pamiętają, czym był Obóz Narodowo-Radykalny w 1934 roku. I że ci chłopcy, którzy przyszli z Panem Gwizdkiem, zostali zmanipulowani. Mówiłem, że teatr, w którym gram swoje role, jest gorączkowy, dlatego wkrada się ze swoimi ideami na widownię. Ale też, że musi wywoływać skrajne emocje, bo teatr, który sieje wiatr, musi zebrać burzę.

Często gadacie?

- Codziennie, jak to w domu. Niedawno Antek zapytał mnie: "Tato, a co to był komunizm? Bo pan na lekcji zaczął mówić o komunizmie, a mój kolega powiedział, że komunizm to się niedawno skończył".

Ogląda publiczną telewizję.

- Albo słucha rodziców. Ale tak czy siak propaganda działa. Wyjaśniłem mu, że to nieprawda, że komunizm się niedawno skończył, tylko symbolicznie w 1989 roku. Opowiedziałem mu o jego prababci, która w czasie wojny była na sześć lat wywieziona na roboty do Niemiec. O dziadkach, którzy urodzili się wtedy, gdy żył jeszcze Stalin, o ich młodości i o swoich wspomnieniach z dzieciństwa. Miałem satysfakcję, bo nazajutrz dostał plusa za aktywność.

Zastanawiał się pan, co będzie, jeśli ta kobieta od "Szkoda, że pan tak kończy" ma rację?

- Sądzi pani, że mogła mówić o mojej karierze? Cóż, nikt przecież nie jest przyspawany do etatu w Starym Teatrze.

Fajne słowa, ale życie...

- Boże, wiadomo, że przeżywam, co się wydarzyło i wydarza. Jestem mężem, jestem ojcem, mam dom na wsi i raczej nie wydaje mi się, że mógłbym równie łatwo jak 15 lat temu zmienić miejsce do życia. Natomiast pamiętam, co mówi profesor Peszek; dobry aktor zmienia teatr, zły aktor zmienia dyrektora.

Nie czuje pan odpowiedzialności za wspólnotę widzów, o której pan mówi?

- Czuję, ale pytanie, czy nadal będzie można ją budować.

Opór, co pokazuje przykład Wrocławia, doprowadził do zwolnień aktorów i upadku teatru. Legitymizowanie działań nowego dyrektora Starego Teatru jest dla pana nie do przyjęcia. Jest trzecia droga?

- No właśnie jest. I chyba dzięki niej nie jestem tak sfrustrowany, jak mógłbym być. Rozmawialiśmy już dziś o niej. To budowanie wspólnoty. Zajmuję się tym od lat i nie tylko na scenach teatralnych. I chociaż zabrzmi to pretensjonalnie, wiem, że to, co robię, jest bardzo ważne.

To znaczy co pan robi?

- Biorę udział w salonach poezji. Tak, dobrze pani słyszy. Czytam ludziom wiersze. Najczęściej samotnym seniorkom. Są wtedy szczęśliwe.

Ostatniej jesieni z moją koleżanką Beatą Paluch przez trzy miesiące jeździłem po sześciu wiejskich szkołach w ramach projektu "Głośno i wyraźnie po polsku". Grant ministerialny.

Dwa dni spędziłem w 60-tysięcznym miasteczku, by posłuchać 48 uczniów recytujących wiersze. W większości patriotycznych, jak się okazało. Na szczęście nie Wojciecha Wencla, tylko dobrego Tuwima, Staffa, Broniewskiego i Gałczyńskiego. Plus poezję sybiracką, ale nie kojarzę nazwisk autorów. Ale najbardziej cenne było to, że mogłem z tymi dzieciakami pogadać. Przekonać ich, że zajmowanie się poezją nie jest jałowym zajęciem. Bo wiersze otwierają wiele furtek w głowie. Uczą abstrakcyjnego myślenia, rozumienia wieloznaczności, nabierania dystansu do rzeczywistości, odróżniania cynizmu od satyry, prawdy od kłamstwa. Prowadzę dużo zajęć z młodymi ludźmi. Agituję ich, by chodzili do teatru, czytali książki i byli świadomymi konsumentami kultury.

Skąd pan wie, że to procentuje?

- Bo wiem po sobie, że jak człowiek w najbardziej intensywnym momencie swego życia zostanie czymś pozytywnie zarażony, spotka interesujących ludzi, to potem te spotkania zostają w nim na całe życie. Kiedy w liceum założyłem kabaret, czułem, że żyję, bo robię coś niekonwencjonalnego i mam na coś wpływ. Dziś, kiedy spotykam kolegów z liceum, to wspominamy tylko to, co robiliśmy poza schematem lekcja, lekcja, lekcja.

Z wdzięczności do rodzinnego miasta za to, co mi dało w dzieciństwie, założyłem tutaj z paniami ze Świdnickiego Ośrodka Kultury przed 15 laty Alchemię Teatralną. Raz w miesiącu przyjeżdżam na kilka dni i pracujemy nad spektaklami z dorosłymi i z dziećmi. Traktuję to jako przejaw lokalnego patriotyzmu i obywatelskiej troski o miejsce, z którego się jest. To, co robię, to są rzeczy ważne, zostają w tej wspólnocie, budują ją. Udało mi się namówić świdnicką prezydent Moskal-Słaniewską i Stary Teatr do współpracy i ten wystawił w Świdnicy swoje spektakle. Byliśmy tutaj w ramach "Czasu na Teatr" z "Trylogią" w reżyserii Jana Klaty i rok później z "Wrogiem ludu". W minionym roku we wrześniu zaprosiłem Teatr Nowy z Krakowa.

Ma pan naturę społecznika, jednym słowem.

- To mój sposób na czynienie z biernych ludzi aktywnych obywateli. Czuję się w XXI wieku pozytywistą, który wierzy w pracę u podstaw i tę wiarę zamienia w działanie.

To wspaniałe, kiedy spotykasz ludzi o różnych zawodach, z różnych warstw i klas, którzy nagle stwierdzają, że chcą jako amatorzy robić coś pro publico bono, chcą robić teatr.

Dzięki tej idei lepiej się poznają, zaprzyjaźniają się, przeżywają próby, premiery, recenzje w gazecie. Tworzą wspólnotę, która będzie dla nich siłą napędzającą do kolejnych działań. Podobną grupę jak w Świdnicy powołałem w Skale, gdzie jesteśmy w próbach do trzeciej premiery, i w Nowym Targu - tam pracują już inni instruktorzy. A w Muzeum Narodowym w Krakowie będę niebawem dla licealistów prowadził warsztaty poświęcone Wyspiańskiemu.

Teatr jako lekcja wychowania obywatelskiego?

- Tak. Robię z nimi przedstawienia, żeby połknęli bakcyla, żeby stali się aktywni kulturalnie, co zaprocentuje w przyszłości. Nie rozsiądą się wygodnie w swoich przyzwyczajeniach ani nie dadzą rozwodnić. Taką mam w każdym razie nadzieję. I szczerze mówiąc, wolę jeździć do Podłęża na warsztaty teatralne z młodzieżą, niż wziąć w tym sezonie udział w jakiejś premierze w Starym Teatrze.

Odważna deklaracja.

- A pamięta pani, jakimi słowami kończy się monolog Stockmanna?

Nie.

- "Najsilniejszy jest ten człowiek, który został całkiem sam".

I jak to pan rozumie?

- Człowiek osamotniony nie musi już iść na żadne kompromisy na przykład. Bo jest sam panem swojego losu. Niedawno, kiedy wypowiedziałem tę kwestię na scenie, z widowni odezwała się dość nieśmiało jedna pani. "Ale pan nie jest sam" - powiedziała. To są piękne momenty, które zdarzają się w teatrze, ale wtedy w ogóle nie chciałem się na nim zawiesić.

Dlaczego?

- Rozkleiłbym się.

***

Co się wydarzyło w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie

9 maja Marek Mikos w duecie z Michałem Gieletą wygrali konkurs na dyrektora teatru, oparłszy swoją aplikację na krytyce dokonań również startującego w konkursie Jana Klaty. Ten pierwszy nigdy żadnemu teatrowi nie szefował. Drugi, o którym minister Gliński powiadał, że to "najbardziej znany na świecie polski reżyser", zaproponował program artystyczny oparty na modelu anglosaskim.

Nie wiadomo, co miałoby to oznaczać w praktyce, bowiem we wrześniu Marek Mikos przejął dyrekcję bez Michała Gielety i jego programu. Miejsce wychwalanego przez ministra kultury reżysera zajął Jan Polewka, skądinąd również znany ministrowi. Ten krakowski scenograf i reżyser startował bowiem w majowym konkursie, ale jego program artystyczny, nie znalazłszy uznania w oczach komisji konkursowej, nie zdobył ani jednego głosu.

Na znak protestu, m.in. przeciwko "narzucaniu instytucjom jedynego słusznego kierunku zgodnego z linią polityczną rządzących oraz cenzurowanie twórczości niezależnych artystów", polskie reżyserki i reżyserzy teatralni powołali gildię. Zapowiedzieli również bojkot krakowskiej sceny. W styczniu aktorzy Narodowego Starego Teatru wyłonili ze swego grona radę artystyczną, której powstanie zapowiadali od maja.

"Po wielu wewnętrznych debatach i dyskusjach uznaliśmy, że dalsza eskalacja konfliktu nie zbliży nas do rozwiązania problemu, a z pewnością doprowadzi do stopniowej degradacji statusu artystycznego, jaki przez lata wypracował Narodowy Stary Teatr" - piszą Anna Dymna, Ewa Kaim, Anna Radwan, Dorota Segda, Roman Gancarczyk, Radosław Krzyżowski i Krzysztof Zawadzki. Zapowiadają, że chcą podjąć próbę kształtowania przyszłości oraz artystycznego profilu Teatru.

Skład rady i jej cele zostały zaakceptowane przez Marka Mikosa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji