Kamienie i cukierki Rozmowa z Krystianem Lupą, reżyserem i scenografem teatralnym
Krystian Lupa. ur. w 1943 r. w Jastrzębiu. W 1969 r. ukończył Wydział Grafiki na krakowskiej ASP, a w 1976 r.- Wydział Reżyserii PWST w Krakowie Teatrze w Krakowie, Teatrze Polskim we Wrocławiu i Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Autor przedstawień m.in. "Kalkwerk", "Immanuel Kant", "Lunatycy", "Człowiek bez właściwości", "Dama z jednorożcem", "Kuszenie cichej Weroniki". "Bracia Karamazow". Prezentował swoje spektakle w Anglii, Francji, Szwecji. Szwajcarii, Rosji. Włoszech. W najbliższym czasie weźmie udział w festiwalach w Bonn, Wiedniu, Moskwie i Nancy. Niedorozwój ducha zaczyna zagrażać dużej części naszego społeczeństwa, skazanej przez coraz bardziej radykalną specjalizację i wymagania cywilizacyjne na swego rodzaju infantylizm. Kultura porywa tylko najsilniejszych, a reszta nie bierze w niej udziału, zachowując całkowitą bierność.
Rok temu odniósł pan w Paryżu sukces z przedstawieniem "Lunatyków". Krytyka uznała to za najważniejsze zagraniczne wydarzenie teatralne prezentowane na scenach francuskich w ubiegłym sezonie. Niedawno był pan w Paryżu po raz drugi, tym razem z "Braćmi Karamazow", którymi zachwycili się wszyscy, z Peterem Brookiem włącznie. Co oni takiego ważnego widzą w pańskim teatrze?
-Może widzą inaczej, jakby na nowo to, co im bliskie? Człowiek czuje się w swojej kulturze trochę jak w gorsecie, który w momencie kryzysu zaczyna męczyć i uwierać. Wtedy pojawia się potrzeba doświadczenia obcości i to działa odświeżająco. Może oba przedstawienia jak i obie powieści zawierają w sobie jakąś duchową egzotykę? "Lunatycy" bulwersują odmienną perspektywą spojrzenia. Myślę, że książka ta, zbyt trudna w okresie, kiedy się pojawiła, dopiero dziś staje się porażająco aktualna. Natomiast Dostojewski, nie mniej przenikliwie niż ludzie Zachodu, penetruje ludzką duszę. Wokół spektaklu pojawiły się gorące doznania. Widzowie chcieli ze mną porozmawiać, czekali na mnie w przejściach, zaczepiali. Najczęściej nie były to pochwały spektaklu, tylko łapczywe próby nawiązania rozmowy na przykład o Bogu, o drogach ludzkiego spełnienia czy śmierci.
-W Polsce nie spotyka się pan z takimi reakcjami?
-U nas nie prowadzi się takich rozmów. Zajmujemy się w środowisku teatralnym tym, czy przedstawienie jest dobre, czy złe, powierzchownym ocenianiem, kompletnie jałowym wartościowaniem. Istnieje klub koneserów kolekcjonujący dobre przedstawienia i w pewnym momencie już nie wiadomo, czy są to kamienie szlachetne, czy cukierki. Bardzo często w rozmowach z krytyką rozczarowuje mnie niedostrzeganie myślowej drogi i przeczuć jako materii wyjściowej tego wszystkiego, co spektakl chce wyrazić. W Paryżu moi rozmówcy fantastycznie reagowali na to, co przeradza się w myślenie, refleksję. W ogóle nie było mowy o tym, czy spektakl jest dobry, czy nie. Były to bardzo gorące, spontaniczne spotkania, jakby przyłapywanie olśnień.
-Czy "Braćmi Karamazow" trafił pan w jakieś szczególne oczekiwania publiczności paryskiej?
-W ludziach od zawsze istnieje potrzeba odrodzenia życia duchowego, dotknięcia pewnych zdarzeń dających im możliwość katharsis, która z kolei przemienia i kształtuje sferę emocji oraz postawę życiową. Jestem absolutnie przekonany, że jest to coraz silniejsze właśnie u Francuzów, których tradycyjna kultura, zwłaszcza teatralna, była do tej pory bardzo zracjonalizowana, a zarazem - obudowana formą i konwencjami. Tęsknoty do głębokiego przeżycia nie spełnia też ciągle istniejąca na Zachodzie awangarda. Jest ona bowiem tak dalece zaangażowana w arbitralną komplikację formy, że aż oderwana od swoich emocjonalnych korzeni. Sporo się nad tym zastanawiałem będąc ostatnio w Paryżu. Ich zdumiewa to, że moje spektakle są zwykłe, a życie w nich jest bliskie rzeczywistości. A jednak nie mogą tego nazwać po prostu realizmem. Kiedyś ja również dążyłem do radykalności formy, jakiej wymagała estetyka awangardy. W pewnym momencie olśniło mnie, że radykalności tkwiącej w przeczuciach, przed zamianą jej na formę, szukać trzeba w materii ludzkiej. Francuzi odkryli, że w pozornie realistycznym obrazie rzeczywistości istnieje coś, czego do tej pory nie dostrzegali. Nagle pojawia się zdziwienie i dezorientacja estetyczna. Być może jest to przeżycie potrzebne w teatrze.
-Czyli - kim jest dzisiaj artysta?
-Wydaje mi się, że próbuję być medium tego wszystkiego, co w świecie się czai. Poddaję się temu i fascynuje mnie to. Artysta zawsze wyraża tylko część rzeczywistości, a kiedy dzieło podrywa się do lotu, zabierając tylko tyle materii świata, ile mieści się w tym momencie, reszta ulega zapomnieniu albo wraca do przeczuć. Czekam na literaturę, która pokazałaby nowego człowieka, jakiego nie umiemy jeszcze dostrzec, a który już istnieje, wyraża swój niepokój, tylko my nie jesteśmy w stanie powiedzieć, kim on jest.
-Sięga pan po teksty Dostojewskiego, Roberta Musila czy Hermanna Brocha, ale także zrealizował pan całkowicie współczesne "Prezydentki" Wernera Schwaba. Czy interesuje pana drastyczny obraz świata we współczesnym dramacie? -Drastyczność wynika z poczucia bezradności. Pojawia się zawsze, kiedy człowiek jeszcze nie umie wyrazić tego, co jest. Ta literatura jest zafascynowana ludźmi odtrąconymi, niedobitkami duchowymi, istotami niedorozwiniętymi. Niedorozwój ducha zaczyna zagrażać dużej części naszego społeczeństwa, skazanej przez coraz bardziej radykalną specjalizację i wymagania cywilizacyjne na swego rodzaju infantylizm. Kultura porywa tylko najsilniejszych, a reszta nie bierze w niej udziału, zachowując całkowitą bierność. Oglądanie telewizji nie jest czynnością duchową, współtworzeniem mitu, tylko roślinną biernością. Bierność deformuje duchowo człowieka i skazuje na postępującą degradację, fragmentaryczność, kalectwo niepełności. Wszystko to prowadzi w coraz mniej uchwytne dla autorefleksji rejony. Lars von Trier nakręcił film "Idioci" o tym, że ludzie zaczynają odczuwać pragnienie, aby wewnętrznego idiotę, który narasta w każdym człowieku, wydobyć na zewnątrz, ujawnić i poddać osobliwej sakralizacji.
-Teatr Krystiana Lupy jest bliski temu, co robi von Trier w kinie.
-Uważam, że wyrastamy z podobnej materii. Buntowałem się trochę, kiedy zobaczyłem jego "Królestwo", jednak dopiero w samolocie do Paryża zacząłem myśleć, że on jest przecież Duńczykiem, a u Skandynawów to i wszystko idzie trochę jeszcze innym torem. Istnieje przepaść między ich kompletnie prostą i archaiczną wyobraźnią a postawą życiową służącą do poruszania się w nowoczesnym świecie. Skandynawowie zareagowali dziwnie, w szokujący, przerażająco mechaniczny dla nas sposób, na rewolucję seksualną. Przyjęli hasła typu "Proszę uważać na ciężarne dziewczynki w szkole podstawowej i ustąpić im miejsca". To wszystko nie mieści się w mieszczańskiej wyobraźni dziewiętnastowiecznego wyrafinowanego liberała. My przeszliśmy inną drogą, jesteśmy inaczej skonstruowani i nasz wewnętrzny idiota jest kompletnie innym człowiekiem niż wewnętrzny idiota Skandynawów.
-Jak się okazuje, poszukiwanie własnej tożsamości dotyczy nie tylko poszczególnych ludzi, ale całych społeczeństw. Czy dostrzega pan jakieś istotne zagrożenia w tej sytuacji?
-Znalezienie własnej tożsamości uważam w tej chwili jedynie za niezbędny pierwszy krok.
-To znaczy, że świadome uczestnictwo w tym świecie jest coraz trudniejsze?
-Ludzie mają kłopoty z własną tożsamością, a zatem muszą fałszować świat. Dopóki jej nie odnajdą, są skazani na fałszywy odbiór, fałszywe diagnozy i reakcje. Człowiek, który tak reaguje na świat, jest niebezpieczny.
-Niebezpieczeństwo płynie z różnych stron. Może nim na przykład być polityka.
-Politycy szczególnie mają kłopoty z tożsamością. Oni totalnie zaniedbują samowiedzę, a zatem i autorefleksję. Mówię być może trochę naiwnie, ale jest tak, że mądrość i rządzenie światem nie idą w parze, to są dwa bieguny. Można powiedzieć, że politycy czują się zmuszeni do pozowania na nowoczesność i tolerancję, a w gruncie rzeczy chodzi im tylko o władzę. Ta namiętność jest starsza i niż idee nowoczesnego humanizmu. Oglądałem ostatnio twarze liderów populistów w "Polityce" i zdałem sobie sprawę, że każda z nich stanowi swoistą esencję prostactwa poszczególnego narodu. To twarze z minionej epoki, zawierające zamierzchły, jakby feudalnego rodowodu, image, jak twarze z Breughla. Zobaczyłem Czecha, Słowaka, Węgra, Niemca, Francuza, Szwajcara - niesamowite, jak charakterystyczne są te twarze. Jak można nie dostrzegać tej hucpy, trywialnego zapatrzenia w siebie, prostackiej miny króla z dawnych portretów?
-Te twarze są kreowane przez mass media.
-Zastanawiam się, czy gdyby Hitler miał do dyspozycji takie środki, telewizja pomogłaby mu w 1933 r., czy też skompromitowałaby go całkowicie. Środki masowego przekazu konsekwentnie eksponują rzeczy skandaliczne, katastroficzne, zachłystują się pobocznymi problemami, które w jakimś sensie wpływają na nasze widzenie świata. Jesteśmy tego złaknieni.
-Jest przepaść między tragedią lady Diany, którą opłakują miliony, a śmiercią milionów, których nie opłakuje nikt. Swoista pornografia śmierci.
-Ponieważ zachwiana jest pozycja Boga, groźna staje się obecność śmierci. Mass media docierają do najbardziej niepokojących intymności drugiego człowieka, jak na przykład umieranie czy odczuwanie bólu. Zwykła pornografia w porównaniu z tym jest niewinna.
-Nowoczesne technologie zmierzają do tego, aby uczynić człowieka wiecznie młodym. Bronimy się przed śmiercią wszelkimi możliwymi metodami.
-Oczywiście, ale można robić to na różne sposoby. Einstein czy Jung też się bronili przed nią. Jak wszyscy ludzie skazani byli na cierpienia i niedołęstwo starości oraz ostateczny moment umierania. Natomiast umiejętność akceptacji starzenia się doprowadziła do tego, że mimo wszystko oni przeżyli swoje życie owocnie. Ci wielcy umieli sobie podarować własną śmierć. Inaczej Marlena Dietrich, marząca o wiecznej młodości. Na starość złamała nogę, która już nigdy się nie zagoiła. Słynna aktorka zamieniła się w monstrum, mogła tylko pić i bełkotać. Straszne podobno są opisy ludzi, którzy widzieli jej ostatnie dni. To była trywialna i partacka niezgoda na starzenie się, co może zakończyć się tylko klęską. Niektóre społeczności pierwotne zafundowały sobie cudowną, niezwykłą starość - mędrców, wielkich starców, którzy byli obiektami kultu religijnego. Religia chroniła więc proces starzenia się, a my nie mamy w tym żadnej pomocy ze strony kultur), żadnego pomostu prowadzącego nas przez mroczne koleje przemian życia.
-Ale życie jest piękne?
-Niewątpliwie.
Rozmawiał KRZYSZTOF MIESZKOWSKI