Artykuły

Wesele po raz szósty

"Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu.

Pewnie wyjdę na psychofankę, bo byłam dziś na "Weselu" po raz szósty, ale trudno. Ten spektakl jest taki, że za każdym razem zauważasz coś nowego, co jest na tyle istotne dla czytania i interpretacji przedstawienia, że nie da się o tym nie pisać.

Przede wszystkim chcę podkreślić, że zespół nie spuszcza z tonu. Od maja zeszłego roku do dziś gra spektakl na 100% i już sam ten fakt to mistrzostwo świata, bo jest to spektakl bardzo wymagający, tak fizycznie, jak i emocjonalnie. Oczywiście - jest i stosowny feedback. Widownia umie to docenić, co zawsze, a byłam na spektaklu sześć razy, nagradza obłędnymi, długotrwałymi owacjami na stojąco; równie żywiołowo reaguje podczas spektaklu - śmiejąc się, milcząc w napięciu, przeżywając go dogłębnie. Po monologu Chrząstowskiego zaległa dziś na widowni taka cisza, że mimo rozjaśnionych świateł nikt się nie ruszał i młody człowiek z obsługi widowni musiał powiedzieć, że zaprasza nas na przerwę.

Siła tego spektaklu jest porażająca.

Dodam może tyle, że jest to taki spektakl, na którym spotyka się cały Kraków, nawet się wcześniej nie umawiając. Ja na przykład spotkałam dziś kolegę-teatrologa, z którym namiętnie wychodziłam na papierosa. Po pierwszym akcie był krytyczny, mówił, że ogląda na chłodno i ruszył go tylko taniec zombie. Po drugim był rozbity. Po spektaklu wyszedł do mnie ze łzami w oczach. Cóż można tu jeszcze dodać? To jest rzecz, która wstrząsa nawet najbardziej wyrobionym widzem, o ile się ją czyta ze zrozumieniem i nie odrzuca na starcie z powodu estetyki/muzyki/scenografii/a bo Pan Młody za stary/a bo Ksiądz za młody/a bo coś tam/tu wstaw dowolny argument od czapy, który się wstawia, jak się nie chce w coś włożyć minimum wysiłku intelektualnego.

Jest tu mnóstwo scen po prostu strasznych, upiornych i dobijających w swej diagnozie polskiego społeczeństwa, historii, fantazmatów, które sobie zbiorowo snujemy i w które wierzymy, i za każdym razem są to sceny tak samo poruszające. Oczywiście, samo "Wesele" Wyspiańskiego takie właśnie jest, ale Klata je czyta bardzo dokładnie, wręcz drobiazgowo i stawia spektakl przemyślany do wręcz najdrobniejszych szczegółów, bardzo wiele dając od siebie. Natomiast to, co daje od siebie jest bezlitosne i wobec siebie samego i indywidualnego widza, jak i szerzej - wobec całej zbiorowości. Za każdym razem łkam na scenie, w której weselnicy tańczą w korowodzie w genialnej choreografii Maćko Prusaka, w takt utworu Furii "Opętaniec" - bezwstydnie ludowego, pędzącego na złamanie karku. Kulminacją sceny jest dla mnie bezwzględnie moment, w którym korowód niczym z "Błędnego koła" Malczewskiego tańczy wokół ściętego drzewa z pustą kapliczką jakby wokół totemu. Jest to na swój sposób pogańskie, na czterech postumentach stoją muzycy Furii, także pogańscy, niczym przedchrześcijańskie bóstwa. Upiorny jest nihilizm tej sceny. Drzewo jest ścięte, kapliczka pusta, nie ma przyrody, nie ma Boga, jest tylko dziki taniec wspólnoty opętanej śmiercią.

Niewielkie kółeczko tworzy się także wokół Żyda po jego konfrontacji z chłopami. W tle snuje się historia romansu Pana Młodego i Racheli, Żyd jest rozżalony (poruszający Mieczysław Grąbka), mówi Panu Młodemu: "Pan się mną, Żydem brzydzi". Później, gdy rozwinięty zostanie wątek wzajemnych zależności ekonomicznych i długów, które chłopi zaciągnęli u Żyda dzierżawiącego karczmę od kościoła, gniew chłopów skupi się na księdzu. Jest to rola drugoplanowa, a Bartosz Bielenia robi z niej majstersztyk, plasując się gdzieś pomiędzy chłopcem z boysbandu a śliskim propagandystą, który doskonale wykorzystuje otumanionych wódką i tanim, odpustowym katolicyzmem chłopów (koleżanka powiedziała kiedyś, że Ksiądz Bieleni jest trochę jak z Backstreet Boys, a trochę w nim z Międlara i od tego czasu nazywamy w gronie znajomych tę kreację mianem "Międlar Boys". Jest to zresztą bardzo celne spostrzeżenie). W chwili zagrożenia Ksiądz intonuje piosenkę religijną "Chrześcijanin tańczy" przeznaczoną dla dzieci w wieku przedszkolnym. Celność tej metafory jest druzgocąca - wieś jest niczym przedszkole, traktowana z wyższością zarówno przez kościół, jak i miastowych; katolicyzm, który kościół oferuje chłopom jest prosty, naiwny, skrzętnie kryjący swą pustkę ludycznymi rytuałami. Jednak podczas tej pieśni grupa chłopów z Czepcem na czele otacza Żyda i wyprowadza go za kulisy ciągle podrygując w kółeczku. Żydowi wcale nie jest do śmiechu, odbija się od chłopów, próbując wydostać się z potrzasku, nastrój zabawy mu się nie udziela i nie tyle dlatego, że mowa o tańczących chrześcijanach, co raczej z powodu złowróżbnej wymowy zamknięcia w kręgu weselników. Polska ma z jednej strony twarz ludycznej, odpustowej zabawy, z drugiej - gdzieś podskórnie czai się w niej zapowiedź pogromu, mordu, pragnienia śmierci (o czym zaraz). Nie wiemy oczywiście, co się zdarzy z Żydem, gdy już wyjdzie za kulisy. Ale wiemy już, że nie wróci na scenę, nawet w ostatniej sekwencji, w której Klata wyciągnie na scenę wszystkich weselników w oczekiwaniu na znak do walki. Ta pustka po Żydzie, który bezradnie miota się wyprowadzany przez otaczających go chłopów, którzy podskakują do słów "Chrześcijanin tańczy, tańczy, tańczy, tańczy; tańczy, tańczy, tańczy jego umysł" - bardzo wymowna, bardzo bolesna.

Paraleli jest więcej.

Wstrząsająca scena z wiadrami, w której Zosia i Haneczka (doskonałe Anna Radwan i Ewa Kaim), podstarzałe mieszczki uwodzące i de facto wykorzystujące młodych chłopów kończy się za kulisami. Do Gospodarza (Juliusz Chrząstowski) przychodzi Wernyhora (Zbigniew Ruciński). Po wysłuchaniu jego proroctwa (jedyny tekst "spoza" "Wesela" Wyspiańskiego; zdaje się, że jest to któraś z wersji przepowiedni z Tęgoborza) Gospodarz zapala się do boju, dochodzi do jednej najbardziej wstrząsających scen spektaklu - mimo protestów Gospodyni (Beata Paluch) Gospodarz jest zdeterminowany do walki, nawołuje syna, nic nie jest w stanie na niego wpłynąć, nawet ostateczne poniżenie Gospodyni, na której oczach rozpada się jej własna rodzina, a która, by ostudzić zapał męża, próbuje go zaciągnąć do łóżka. Gospodarz wstaje z niej i ją odrzuca, kobieta kuli się na scenie, łkając; wtedy na scenę wbiega nawoływany Jasiek (Krystian Durman), nieporadnie podciągając spodnie, które zapewne przed chwilą spuścił w stodole uwiedziony przez wyrachowane mieszczki. Kobiety się w tym świecie nie liczą. Ostatecznie w rozgrywce z Polską zawsze będą traktowane przedmiotowo. Co więcej, są tego świadome.

Tym bardziej poraża wtręt o dziecku domagającym się uwagi w środku nocnej imprezy, który rozbija ciąg widzeń. Pośród żądnych krwi i poświęcenia upiorów ta scena, wzmocniona jeszcze błyskającymi świetlówkami, tym bardziej podkreśla potworność żądań stawianych przez widma.

Co mnie jednak najbardziej zaintrygowało z szóstym obejrzeniem "Wesela" to umiejscowienie Panny Młodej i Pana Młodego w tym "stosie trupów, stosie ciał".

Pan Młody Radosława Krzyżowskiego to rola absolutnie wybitna, jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza w dorobku tego aktora. Postać rozedrgana, nawet dosłownie rozdarta, bo między dawną kochanką a młodą żoną, niepozbawiona i pewnej buty, ale i czułości. Po wizji, w której ukazuje się Panu Młodemu Hetman Branicki, Pan Młody marzy o spokojnym życiu w modrzewiowym dworku, po czym porywa Pannę Młodą na ręce i szuka dróg ucieczki, których oczywiście nie znajduje. Dla mnie to jest niemal jak próba ucieczki z Polski, ale nawet jeśli jest to interpretacja przesadzona, to jasne jest, że Pan Młody ma w drodze dziecko i jest zdeterminowany by przetrwać za wszelką cenę, by ocalić siebie, żonę, rodzinę.

Dopiero dziś zauważyłam, z jaką precyzją poprowadzony jest ten wątek.

W trzecim akcie Panna Młoda (Monika Frajczyk) opowiada o swoim śnie, śnie absolutnie wstrząsającym, w którym diabły wiozą ją do Polski. Patriotyczna nuta nie powinna zmylić widza. Wprawdzie Poeta położy dłoń na jej brzuchu i wypowie słynne zdanie: "A to Polska właśnie!", ale wymowa tego gestu nie daje nadziei. Przecież ten sam Poeta mówi: "My jesteśmy jak przeklęci, że nas dziwo, mara nęci"; przeklęte jest zatem i dziecko w łonie Panny Młodej uosabiające przyszłe pokolenia. Co jest natomiast najciekawsze, to fakt, że Panna Młoda mówi wprost, że był to sen, ale ona nie spała. Można zatem przyjąć, że - podobnie jak mężczyźni - miała wizję. Jej wizja, będąca widzeniem kobiecym, nie zostaje pokazana na scenie, zostaje opowiedziana. Poeta odczytuje ją błędnie, jako obietnicę odrodzenia się państwa polskiego. Czy tak faktycznie powinna być odczytana? Wszak Pannę Młodą do Polski wiozą diabły. Sądząc zresztą po tym, czego żądały i jak destrukcyjny wpływ miały na weselników poprzednie widma, trudno raczej zakładać, że wizja Panny Młodej miałaby być optymistyczna i dająca nadzieję.

Moim zdaniem Klata to nie tylko genialnie wychwycił, on to podkreślił poprzez opowieść snutą przez Pannę Młodą, którą aktorka kieruje wprost do widzów, rezygnując z gwary, współczesną polszczyzną. Jakby tego było mało, po rozmowie Panny Młodej i Poety na scenę wchodzi Pan Młody. Stąpa boso po rozbitej szybie i mówi wprost, że odrzuca swoją wizję, że to mary. Zbyt łatwo ulegamy prymitywnemu i pozbawionemu głębszej refleksji patriotyzmowi. Pan Młody, chcąc ocalić siebie i swoją rodzinę, nie godzi się na taki właśnie patriotyzm, upiorny, żywiący się krzywdą, zbudowany na stosach trupów.

I w tym kontekście zupełnie inaczej odczytuję wstrząsającą scenę zrywu narodowego. Nieprzypadkowo Klata zagłusza okrzyki wspólnoty utworem "Grzej", który wprawdzie wykonany jest na scenie w wersji instrumentalnej, ale jego tekst ("Bliżej chodź, bliżej, nawet szeptu nie słyszę, a wiem coś tu widział, też bym się brzydził") perfekcyjnie koresponduje z egzorcyzmem nad Polską i Polakami, który dokonuje się na scenie. Weselnicy stoją z kosami, przekrzykują się, nawołują, zagłusza ich ściana dźwięku, nie słyszą sygnału do walki, nie słyszą siebie wzajemnie, nie chcą siebie słuchać i rozumieć. Pan Młody także krzyczy, ale jako jedyny nie trzyma w dłoni kosy. Wszyscy temu ulegają, w mniejszym lub większym stopniu. Niektórzy z oporami, inni idą do walki jak w dym; Gospodarz jest do tego poniekąd przymuszony; Poeta, jeśli wierzyć jego widzeniu, oddał duszę marze Czarnego Rycerza. Pan Młody czeka na odrodzenie, na Polskę, którą sobie wymarzył, ale odrzuca prawdę objawioną mu przez widmo Hetmana, rezygnuje z daniny krwi, nie będzie brał udziału w wielowiekowym ciągu przemocy i wzajemnego upodlenia. Jest to poprowadzone konsekwentnie, a efekt jest wstrząsający.

Tym dobitniej wybrzmiewa ostatnia scena, którą - przyznaję - w całości dziś przeryczałam, bo Andrzej Kozak w duecie z Krystianem Durmanem zagrali ją wybitnie. Jasiek wraca po kilkudziesięciu latach, weselnicy zastygli bez ruchu niczym mary zza grobu. Nic się nie zmieniło. Minęło ponad 100 lat od prapremiery "Wesela". Nie ma przyrody, nie ma Boga, są tylko widma żądające trupów.

Zresztą pojawia się tu pytanie, czy oni wszyscy nie są duchami wywołanymi zza grobu i odtwarzającymi tę samą historię od lat? Wielokrotnie aktorzy wykonują mechaniczne ruchy, jakby sugerując, że nie wszystko jest z nimi do końca w porządku. Wiem, że Klata tak lubi, ale mechaniczny ruch pojawia się w spektaklu regularnie, znajdując w pełni swoje kulminacyjne rozwinięcie w tańcu żywych trupów pod koniec pierwszego aktu. "Wesele" przeczytane jest z drobiazgową dokładnością, a Wyspiański nawet po tylu latach nadal rwie bebechy rozgrzanymi obcęgami. Klata perfekcyjnie podkreśla wymowę dramatu, muzyka milknie na wykrzyczanym słowie "śmierć", wszystkie starcia bohaterów są w zasadzie bardziej walką życia ze śmiercią niż plotkarskim paszkwilem na imprezę w Bronowicach czy wywodem dotyczącym polskiego patriotyzmu. Nieprzypadkowo oprawę muzyczną wykonuje zespół Furia, którego muzycy sami określają swój gatunek muzyczny jako "nekrofolk". Gdzieś w natłoku tych wrażeń nie wiem, czy to się nie ociera o "Zestaw do śmierci" Susan Sontag, kultową już powieść z 1967 roku, pisaną podczas wojny w Wietnamie. Ostatnia scena w powieści to opis śmierci głównego bohatera, całość zaś skonstruowana jest w taki sposób, że dopiero koniec uświadamia czytelnikowi, że wszystkie zdarzenia są jedynie majaczeniem umierającego. Gdzieś mi się kołacze po głowie, że w "Weselu" Klaty wszyscy już nie żyją. Że to tylko nasze zwidy, widma, które się ukazują nam - widzom, a które - jeśli chcemy, by coś się zmieniło, jeśli chcemy, by osiemdziesięcioletni Jasiek nie wrócił po latach do świata, który wciąż tkwi w tym samym upiornym punkcie - powinniśmy odrzucić tak, jak to robi Pan Młody. Bo może i "Polska to jest wielka rzecz", ale następny wers brzmi jednak: "Podłość odrzucić precz".

//"WESELE"//

Stanisław Wyspiański

reż. Jan Klata

Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Premiera: 12 maja 2017

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji