Zamieranie światła?
Ruiny gliwickiego Teatru Miejskiego to jednak miejsce magiczne; tym razem wpisały się one w "Końcówkę" Samuela Becketta, przestawioną przez Teatr Dramatyczny z Warszawy. "Ingerencja" była nieoczekiwana, ale zaskakująco korespondowała z klimatem spektaklu...
Ciekawe, co by pomyślał Beckett, słysząc, jak w stworzonym przez siebie świecie - zrujnowanym totalną katastrofą, pustym i jałowym - rozlega się niespodziewanie radosny świergot ptaków, dochodzący spod kopuły wypalonego gmachu? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie zgorszyłby się specjalnie. Być może ptasi trel nie pasuje do "Końcówki", jaką tradycyjnie oglądamy na polskich scenach - ciężkiej, katastroficznej, rozpaczliwie i dosłownie beznadziejnej. "Końcówka", zrealizowana w Teatrze Dramatycznym przez Antoniego Liberę, choć chroni filozofię autora, rozgrywa się jednak w całkiem innym klimacie. Nieszczęście nakłada tu maskę groteski, śmiech nie zawsze zamiera na ustach, w powietrzu szybuje absurd, a reakcje i zachowania postaci ocierają się czasem wręcz o błaznowanie. Owo pomieszanie łez i śmiechu, refleksji i komizmu sytuacyjnego, czyni przedstawienie nie tylko mądrym, ale i atrakcyjnym. Niezwykle mocne wyartykułowanie wstępu i finału - kwestii, w których mówi się o tym, że to "tylko gra" - nadaje całości dwuznaczny cudzysłów. Być może to nie jest prawdziwa agonia prawdziwego świata, w którym znika ostatni człowiek. Być może to jedynie teatralna próba zagrania "co by było gdyby?". W takim kontekście ptaki znalazłyby się całkiem na miejscu, sygnalizując istnienie innej, niż sceniczna, rzeczywistości.
Warszawska "Końcówka" stoi niebanalną interpretacją tekstu i inscenizacją, ale przede wszystkim fantastycznym aktorstwem. W pustej, jasnej (!) przestrzeni, nie wspierani wystawnością scenografii, ani żadnym innym "ozdobnikiem", pojawiają się aktorzy, na których spocznie ciężar nawiązania dialogu z publicznością. I jest to rozmowa w najwyższym stopniu interesująca, napięcie przedstawienia nie słabnie bowiem nawet na moment, choć przecież ogromne partie tekstu to wyłącznie monolog ślepego Hamma. Adam Ferency gra tę rolę fascynująco. Czasem złośliwy, niesympatyczny i natrętny, czasem - wyrozumiały, pragnący przyjaźni i kontaktu z drugim człowiekiem, czasem po prostu zmęczony, czasem agresją pokrywający dziecinną wiarę w ocalenie, której wstydzi się, ale nie wyrzeka. Wszystkie, stany ducha aktor przekazuje nie tylko, jak chce autor, siedząc bez przerwy w fotelu, ale także bez krzyku i bez szeptu. Poniekąd monotonnie, choć trudno pomylić się w wyczuciu nastroju bohatera, podobnie jak i pozostałych postaci, w które wcielili się: Jadwiga Jankowska-Cieślak, Zbigniew Bielski i Jarosław Gajewski. Tych ról nie mogę omówić tylko z... braku miejsca, ale je zapamiętam!