Artykuły

Oj, starzy, starzy...

SZTUKA Jerzego Gałuszki kończy się nazbyt stereotypowo, w przykrym kontraście do interesującej i inteligentnej całości. Wszystko wyjaśniło się, konflikt został - dajmy na to - załatwiony, nic nie stoi na przeszkodzie, aby teraz Szymon i Barbara mieli się k'sobie, więc młody nauczyciel bierze młodą nauczycielkę - jak barana - za łopatkę i w takim młodzieżowym objęciu prowadzi ją szkolnym korytarzem ku szczęśliwej przyszłości, a stara sprzątaczka według najlepszych wzorów banału powiada do widzów: oj, młodzi, młodzi...

Ale nie wszystka złe, co się źle kończy; przeciwnie, przynajmniej w tym wypadku. Opowieść Gałuszki jest interesująca, osoby i ich rozmaite perypetie wypadły żywo, rzecz cała wystawiona została z nerwem, z formalnego punktu widzenia balansowano w sposób ciekawy na pograniczu między teatrem TV i filmem TV; złe zakończenie to tylko, jak mawiają nasi sąsiedzi zza Odry, mały błąd w piękności, szczerba, Schoenheistfehler, którego wprawdzie nie pochwalamy, ale odpuszczamy z łatwością.

Jest w rzeczy Jerzego Gałuszki wiele wątków, nad którymi warto podumać, zatrzymam się nad jednym z nich, który uważam za najistotniejszy.

METAMORFOZY J. FRYŚLEWICZA

A więc jesteśmy w małym miasteczku śląskim. W szkole pojawia się młody nauczyciel. Cóż to za człowiek? Ano, taki sobie człowiek, któremu nie jest ani źle, jednakże nie jest też dobrze, a więc nieźle. Któremu chciałoby się to i owo, ale w gruncie rzeczy, to niech będzie jak jest. Młody, nudny człowiek, bez marzeń, bez aspiracji,- bez żywszych uczuć. Drewno, które w szkole podstawowej uczy polskiego czy historii. A może matematyki,.. Obojętnie czego uczy, złóżmy kondolencje jego dyscypułom, nie będzie ta nauka atrakcyjna, oj nie...

Profesor Szymon Dragan (J. Fryślewicz) to właśnie człowiek, który wzbudzi u uczniów na miarę swych sił i możliwości - całe szczęście, że prawdopodobnie bardzo, skromnych - najszczerszą nienawiść do wykładanego przedmiotu.

I to jest pierwszy, wyjściowy punkt kreacji Fryślewicza. A potem z młodym człowiekiem zaczyna coś się dziać. Drewno dostaje rumieńców, nabiera zamaszystości, staje się inteligentne, elokwentne, chwilami - patetyczne. Znalazł wielką sprawę swego życia. Ta historyjka z grobem domniemanego renegata, który jest domniemanym ojcem Szymona Dragana, jest ogromnie, ale to ogromnie d ę t a. Przepraszam Autora za tę deprecjację pomysłu "kryminalnego", ale on naprawdę przysłowiowej kupy trzymać się nie chce; trudno, nie każdy jest Dostojewskim, który umie kojarzyć filozoficzne teksty i podteksty ze znakomicie opisaną historią kryminalną; to zresztą w danym przypadku nie takie ważne (poniżej godności, powiedziałby KTT, jest rozprawiać o prawdopodobieństwie fabuły).

Historyjka, jak rzekłem, jest dęta, ale Fryślewicz doskonale uchwycił to, co w tekście jest naprawdę istotne, właśnie ten powiew wielkiej sprawy, która ogarnia człowieka, nadaje sens i rytm jego egzystencji, pobudza wyobraźnię i ambicję. Na ekranie teatru TV pojawia się zupełnie nowy c z ł o w i e k, i metamorfoza ta była dla mnie wielkim przeżyciem artystycznym tego piątkowego wieczoru.

Atoli knajpiarz Reis (bardzo ładna, rodzajowa kreacja A. Jurasza) wyjaśnia wszystko, co było źródłem niepokoju i motorem poszukiwań, przeistaczając ludzkie drewno w istotę żyjącą naprawdę. No i co teraz? Czy zwiększone ciśnienie krwiobiegu, czy przyspieszone obroty komórek w mózgu - utrzymają się, czy też wszystko powróci do "przedprzypadkowej normy"?

WŁAŚNIE TO ZAKOŃCZENIE...

I tutaj dochodzę do głębszej przyczyny mojego niezadowolenia z finału. Wielkie dni ożywienia skończyły się; teraz para baranów, objąwszy się wzajemnie za łopatki, pójdzie szkolnym korytarzem ku swojej niemrawej przyszłości. I znowu będzie tak, jak zapowiadało się na początku: lekcje od dzwonka do dzwonka, obowiązki podejmowane z niewysłowioną niechęcią, odpoczynek, który jest niemrawością i lenistwem, a nie radosnym odprężeniem. Barbara, która jest od początku do końca małomiasteczkową gęsią na wydaniu (B. Kobrzyńska, bezbłędna w swojej nijakości), pewnie wyjdzie za mąż za Szymona, będzie mu robić piekło o nazbyt spocone skarpetki, i że jest "taka zalatana", i że z pieniędzmi na tydzień przed pierwszym jest krucho, i że Kowalska kupiła futro, a Pimpasińscy "Syrenę".

Oj, młodzi, młodzi... Młodzi? Jeżeli młodość ma być synonimem poszukiwania, niepokoju, aspiracji, owszem, udręki także, ale i uniesień, które wszelką udrękę po królewsku wynagradzają, jeżeli młodość - to zawsze jakaś sprawa: to życie, obfitujące w wartości nieskończenie wyższe niż życie, to należałoby włożyć w usta sprzątaczki, obserwującej i komentującej przejście przyszłych p a ń s t w a Draganów w ten idiotyczny sposób przez korytarz, szkolny słowa zupełnie inne. Właśnie te: oj, starzy, starzy...

W SIDŁACH STEREOTYPU

W sztuce jest więc happy end i tylko żałować wypadało, ... że autor, opracowania muzycznego nie podłożył pod tę scenę paru taktów ze znanego marsza weselnego Mendelssohna, to już by było konsekwentne zrealizowanie zupełnego banału.

To niewątpliwe: Jerzy Gałuszka wpadł w sidła dwóch stereotypów. Pierwszym są wyobrażenia o małym miasteczku, robione z perspektywy poklepujących po ramieniu mieszkańców wielkich miast. Ci mieszkańcy wielkich miast zresztą poklepują tym gorliwiej, tym mocniej obnoszą swoją wielkomiejskość, im mniej czasu minęło od momentu, kiedy sami przestali być owymi małomieszczanami, a stali się wielkomieszczanami z awansu społecznego.

W takim małym miasteczku - według stereotypu - obowiązkowo nic nie może się dziać, obowiązkowo musi panować beznadziejność stylu "z dnia na dzień", jakiś kretynizm lokalnych ambicji i animozji.

I drugi stereotyp, który wypadł - niestety - jeszcze sugestywniej. Swoisty podział na młodych i starych. W sztuce Gałuszki emeryci piszą historię, emeryci przeżywają problemy sprawiedliwości, moralności, solidarności społecznej egzystują w kręgu emocji p o z a o s o b i s t y c h; młodzi na to wszystko nie mają czasu, oni muszą się dorabiać, łapać nadgodziny i prace zlecone, marzyć o "Syrenie", meblach czy mieszkanku ze spółdzielczego przydziału.

Nie będzie więc "młodych gniewnych". Są tylko "starzy gniewni". Poszukujący prawdy, pełni wewnętrznego niepokoju o zdarzenia, które miały miejsce dwadzieścia i więcej lat temu. Bardzo udane były role tych, "starych gniewnych" - obydwu Naglerów (M. Jasiecki, J. Barburski) oraz ojca Barbary (J. Siwy). Były udane, bo doskonale w wycieniowano owo pogranicze między gniewem i bezsilnością, między aktualnością i anachronizmem, swoistą "zabytkowość" postaci, postaw i problemów. Ogarnia nas niepokój: cóż stanie się ze społeczeństwem, w którym gniewni idą lub mają odejść na emeryturę, pozostawiając plac dla młodych drętwych?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji