Noc listopadowa Wajdy
O "Nocy listopadowej" Andrzeja Wajdy, według dramatu Stanisława Wyspiańskiego, emitowanej przed paru miesiącami przez TVP piszę ze znacznym opóźnieniem spowodowanym - o czym wspomniałem to w poprzednim felietonie - dłuższą chorobą.
O inspiracji romantycznej Wajdy pisałem od początku jego twórczości. Nie tylko o romantyzmie, którym od ponad wieku przesiąknięta jest nasza sztuka, lecz o polskim Romantyzmie historycznym. I nie ważne jest, a nawet tym ciekawsze, że tę tradycję przeniósł reżyser w nasze czasy: lata okupacji, Powstania Warszawskiego, okresu tuż powojennego. Pisałem o jego rozdartych bohaterach, uwięzionych między Strachem a Imaginacją, myśląc o Jasiu Krone w "Pokoleniu", czy o Maćku Chełmickim w "Popiele i diamencie". Cytowałem poszczególne dzieła romantyków.
Nie wiem, czy owe analogie Wajda sobie od początku uświadamiał, ale mnie one uderzały. Oczywiście, byt to Romantyzm "przepuszczony" najczęściej przez Neoromantyzm - jego autoironię, gorycz, rozpacz. Do tej tradycji z kolei, sięgał reżyser z pełną świadomością. Zwłaszcza bliskie było mu "Wesele" Wyspiańskiego (końcowy taniec w "Popiele i diamencie", Chochoły w "Popiołach" i innych filmach. Aż oddał hołd mistrzowi któremu - jak powiadał - wiele był winien, przenosząc na ekran "Wesele".
Lecz w "Nocy Listopadowej" jest inny Wyspiański bliski właśnie historycznemu Romantyzmowi. Jego z kolei Wajda w swojej adaptacji wydobył, oczyszczając nawet z przedromantycznych czy późniejszych naleciałości, których pisarz nie skąpił. Zachował natomiast, a nawet wzmocnił, co tu u Wyspiańskiego najcenniejsze: obraz romantycznego szału, zarówno powstańców 1830 roku, jak i towarzyszących im, lub ich wspomagających, greckich bogów.
Połączenie obu światów wydaje się, zwłaszcza na początku dramatu trochę anachroniczne, nawet hybrydyczne. Dalej jednak one ze sobą coraz bardziej się wiążą i powstaje utwór niezwykły. Tym niezwyklejszy, że ma usprawiedliwienie niejako topograficzno-historyczne.
Rzecz dzieje się w Łazienkach, gdzie 23 listopada 1830 roku wieczorem zebrała się wokół pomnika Sobieskiego garstka powstańców, by zaatakować Belweder, rezydencję Wielkiego Księcia Konstantego. Wyspiański, który Warszawy dobrze nie znał, umieścił Belweder w miejscu klasycystycznego Pałacu Łazienkowskiego, a bogów Greckich sprowadził z postumentów samego Pałacu, i otaczającego go parku. Dramat zaś zakończył w "romantycznym" Teatrze na Wyspie. U Wajdy listopadowe realne Łazienki,wiatr kołysze nagimi gałęziami, miecie po trawnikach suche liście, w głębi bodaj owe romantyczne jeziorko. Na ten pejzaż pełen melancholii i zarazem niepokoju (reżyser jeszcze przed realizacją spektaklu marzył, żeby został on nadany z końcem listopada, kiedy za oknami widzów będzie podobny nastrój), zostaje nałożona wizja niby z tragedii greckiej. Przed nami, zatarta nieco przez podwójną ekspozycję, wielka postać Pallas - Ateny ze wszystkimi mitologicznymi akcesoriami - włócznią, tarczą i egidą, po której wiją się węże. Na głowie ma głęboko nasadzony spiżowy hełm. Potężnym, tenorowym głosem niby aktor, którego słowa na starożytnej scenie wzmacniała rezonująca maska, woła:
,,Do mnie! Do mnie! Do mnie!
Zwycięskie duchy w orli lot..."
Nadlatują ,,zwycięskie duchy": Nike Trojańska, Nike spod Termopil, spod Salaminy, spod Cheronei. Pallas - w imieniu Zeusa, który ją jedyną spośród mieszkańców Olimpu wyposażał w swój piorunowy gniew - wzywa boginie do nowej krwawej rozprawy. "Kto walczy?" - pytają, "Polska z Carem!". Zjawia, się też - wykreowana przez Wyspiańskiego - Nike Napoleonidów. Wiodła ona już wojska cesarza Francuzów pod Moskwę i woła: "Rycerzy wiodłam kochanków". "Odzyszczesz rycerzy kochanków: leć..." odpowiada Pallada.
U Wajdy rozziew między obu epokami, światami, mitologią i historią, jest od początku mniejszy niż w dramacie. Na deskach teatru trudniej jest zrobić z obrazu jednolitą, wizję, podczas gdy wszystka na ekranie - i bogi bogowie i ludzie, i pejzaż są cieniem. Spektaklowi Wajdy towarzyszą też nagrane na taśmie szmery i muzyka, nabrzmiały krzyk, hałas żelaza, głosy instrumentów pełne zgrzytów i gwałtowności, które przez cały czas pozostają wierne ekranowemu "cieniowi".
Już u Wyspiańskiego od początku boginie nie mają nic z olimpijskiego spokoju, są żądne krwi, święcą kwawe gody. Ten akcent także wzmacnia Wajda. I oto za chwilę Pallas już wśród żywych, realnych ludzi, uczniów Szkoły Podchorążych Piechoty, mieszczącej się w Łazienkach - chwytających za broń. Oni już również zostali objęci gorączką walki.
Od tej sceny "pośredniej" mitologiczno-realistycznej następuje długa, niemal w pełni realistyczna partia dziejąca się w Pałacu Łazienkowskim miedzy Konstantym a jego drugą żoną, Joanną. Tu Wajda najwięcej pomógł dramatowi. Poprzednio mocno teksty skracał i syntetyzował. Tu zdaje się nie spieszyć. Wielkiego Księcia gra Jan Nowicki, Joannę - Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Już u Wyspiańskiego ,,car Polski jest postacią nieprostą. To nie tylko satrapa i "Azjata". Mimo że Rosjanin jest zafascynowany Polakami. Dla Joanny, Polki, zrzekł się korony. Mówi do niej: "W blaskach ty polska dusza, ty w świetle, w twych oczach skry i żar, i zorza". Mimo że ją kocha, potrafi być groźny. Kiedy wpada w gniew, traci świadomość. Jest głupi, bywa jednak przenikliwy. Jest tchórzem i zarazem głuchy na niebezpieczeństwa. Nowicki dodał mu wiele. Nie tyle w sensie nawet wymienionych cech, ile aparycji, zachowań, podtekstów. Już jego bynajmniej nie kałmucka, jak w wypadku autentycznego Księcia - twarz wydaje się nosić na sobie zarazem kilka twarzy. Oczy aktora są uważne, zimne, nagle ożywają. Rysy mało ruchliwe, lecz też gwałtownie zmienne. Poprzez owe spojrzenia i gesty mimiczne aktor wydaje się (zawsze nie tylko w tej roli) zdradzać o wiele więcej niż na ekranie mówi i robi. Jego Konstanty to skomplikowana, rozwibrowana istota. Nowickiemu pięknie partneruje Budzisz-Krzyżanowska. I jej maska trochę stężona, też o wzroku często nieruchomym; resztę postać ma "w środku"; i ciepło kobiece, i gniew, posłuszeństwo i bunt, czystość i zarazem zmysłowość. Konstanty wieści o pożarach i rozruchach w mieście, które mu przynoszą wierni zausznicy, bagatelizuje. Joanna jest mniej spokojna: boi się jęków wichru za oknem i że tam ktoś się czai; cieni kołyszących się drzew, białego posągu króla Jana, który widać w głębi parku.
Partie poświęcone wybuchowi powstania są z kolei pełne wspaniałego rozgardiaszu. Jeszcze większego niż w dramacie. Bogowie tym razem na dobre mieszają się z ludźmi, zagrzewają do boju, ale im nie pomagają. U Wajdy silniej niż w dramacie czuje się, że spełniają wolę Zeusa, nie bardzo troszcząc się o ludzi. A ludzie pogubili się. Młodzi podchorążowie, studenci, literaci, nie przygotowani do czynu zbrojnego, nie potrafią opanować miasta, nawet nie udało im się schwytać Księcia. (Książe w kapitalnej scenie zostaje w ostatniej chwili wywleczony przez lokaja z łóżka, świecąc gołymi pośladkami i ukryty w jakimś kącie; rycerscy, zagubieni powstańcy - nie wchodzą do sypialni Joanny, za co im ona zresztą ułatwia później ucieczkę). Polskie oddziały kręcą się więc po mieście, nie bardzo wiedząc, co robić. Pallas kieruje ich do Arsenału. Ale nie przewodzi. Opuszczeni, gwałtownie sami szukają przywództwa. Błagają o nie Stanisława Potockiego, ale ten pozostaje wierny Księciu; proszą o objęcie władzy Lelewela, lecz jego ojciec właśnie umiera. Jedna Nike Napoleonidów błaga Chłopickiego (znów w świetnej scenie w Teatrze Rozmaitości, gdzie Satyry już zupełnie wymieszali się z ludźmi, sami będąc półludźmi), by objął dowództwo, na co słyszy tylko: "Dzieci te z ogniem igrają".
Aż wszystko się urywa. Na rokaz Zeusa bogowie, zaprzestają walki. Byt to zwykły kaprys Gromowładnego? Powstańcy stali się igraszką Fatum, które ich - jak wiele razy w starożytności - doprowadziło do klęski?
Wajda w końcowych partiach spektaklu wykreślił niemal całkiem Aresa, niepotrzebny romans z nim Joanny i inne "boskie" rozprawy. Wyrzucił - zbędnych także w dramacie - pobitych wrogów czekających w zaświatach na wyrok. Za to w sposób przejmujący rozbudował znów wizyjny niby partię wstępną, obraz dusz powstańców, które jeszcze w mundurach i z bronią w ręku, wielką rzeszą spływają po stopniach Teatru na Wyspie nad brzeg jeziorka, gdzie nadpływa Charonowa łódź.
Emisja "Nocy listopadowej" (przed laty oglądałem ją na czarno-białym ekranie, obecnie na barwnym, którego dopiero jest godna) przypomniała nam obecność wśród nas jednego z najbardziej utalentowanych reżyserów współczesnych (przy praktycznej nieobecności w ostatnich latach jego dzieł na dużych i małych ekranach). Emisja "Nocy listopadowej" dała mi jeszcze dodatkową satysfakcję. Po długim czasie powrócił na mały ekran Stefan Treugutt, który rzecz zapowiedział. Zawsze podziwiam jego kulturę, kompetencję i bardzo osobisty stosunek do prezentowanych dzieł. Na zakończenie dodał, że trzeba pamiętać, oglądając klęskę powstań, iż pojawia się w dziele Demeter- bogini życia i nadziei.