Artykuły

Po szyldem Brechta

SCENA zawalona pustymi skrzynkami i sianem. Stajnia, magazyn, rupieciarnia świata? Długo, długo nic się nie dzieje. Potem wychodzą spoza skrzyń pijane postacie w sfatygowanych ubraniach. Tylko kobiety błyszczą (?) strojami, jak świecidełka na śmietniku. Półmrok. Postacie przemawiają wreszcie. Długo, długo i zagadkowo.

To samo powtórzy się na końcu przedstawienia. Jeszcze dłużej i bardziej sennie. Co widać nie tylko na scenie. Będą i poetyckie odnośniki do piękna kraju, przyrody. Ludzie z mroku pozostaną tacy, jak przedtem: puści i brzydcy.

A w "środku" miał być dramat Brechta. Co nikomu na scenie nie przeszkadzało. A na widowni, jeśli ktoś nie zasnął, przeszkadzało w miarę. W miarę znajomości tekstu.

TO DOBRZE, że mamy wciąż niemałą grupę młodych, zdolnych reżyserów. To bardzo dobrze, że przyświeca ich pracy w teatrze permanentna niechęć do powtarzania inscenizacji, które - kiedyś okrzyczane jako "awangardowe" - dziś wydają (im) się tradycyjne. Bez wyrazu. Bez piętna współczesności, a może i bez czegoś więcej, co w sposób wieloznaczny stwarza tzw. klimat ponadczasowy w dziele dramatycznym, dotąd uznawanym za dość jednoznaczne.

Każdy chwyt byłby więc dobry przy odświeżaniu spojrzenia na sztukę sceniczną, jeśli istotnie w sztuce - przez cale lata - nikt nie dostrzegał jakby skrzętnie ukrytej myśli przewodniej; lub pomijał tę myśl, jako mniej ważną, czy niewygodną dla swojej wizji inscenizacyjnej. Gorzej jednak, gdy własna wizja nie mieści się w granicach wytyczonych ideowo oraz intelektualnie przez samego autora; gdy próbuje rachować z gotowego już dramatu jedynie jego ramy, w których stara się pomieścić tylko tak "ociosane", czyli zredukowane wątki intrygi (lub akcji) scenicznej, żeby pasowały one jak ulał do tworzonej na kanwie rzeczywistego utworu - nowej, wewnętrznej konstrukcji dramaturgicznej.

Wtedy trudno mówić o Inscenizacyjnych rewelacjach w obrębie znanego dzieła. Trzeba raczej mówić o innym dziele. Autorem jest tu reżyser, a właściwy twórca pozostaje czymś w rodzaju parawanu lub etykietki.

Zresztą rozważania nad stopniem ingerencji teatru w tekst dramatyczny, są dziś raczej rozważaniami jałowymi. Teatr ma prawo interpretować wystawiany utwór w dość swobodnych formach. Tyle tylko, żeby nie doprowadzać sprawy do absurdu. Czyli nie wmawiać pisarzowi tego, czego nie napisał.

MAMY WIĘC, jako się rzekło, dużą liczbę młodych, zdolnych reżyserów. I oni najczęściej odczuwają ciągoty ku przeinaczaniom, zamydleniom i poszukiwaniu szokujących o d k r y ć w znanych tekstach dramatycznych. Wiadomo, liczy się - na widowni oraz wśród podobnych im (inscenizatorów) - efekciarstwo formalne. Ale również i efekciarstwo myślowe, czy zaskakująca teza ideowa. Można przecież "odczytać" dzieło ponad autorem, poza nim, wbrew niemu, a nawet ukazać, że mógłby napisać tak, jak nie napisał - ba, powinien właśnie napisać...

MŁODY reżyser MACIEJ PRUS, który ma jednak za sobą już pewien staż aktorski (choćby w Krakowie), wystąpił w Starym Teatrze z propozycją sceniczną znanego dramatu Brechta "Pan Puntila i jego sługa Matti". Czy tylko z propozycja?

Sztukę tę oglądaliśmy w Teatrze Ludowym przed 13 laty (reżyseria Józefa Maślińskiego) i w dwa lata później na scenie tarnowskiej (reż. Lidia Zamkow). Co by nie powiedzieć o obu tych inscenizacjach - na pewno nie tradycyjnych - były to jednak dzieła Brechta. Zaś widowiska, chociaż okrojone tekstowo, utrzymywały się w klimacie i stylu pisarstwa Brechtowskiego. Były specyficznym połączeniem satyryk kabaretowej z moralizatorską nutą, tak charakterystyczną dla Brechta. Ich wyrazistość, zjadliwy ton w temacie rozdwojonej duszy "dobrego" kapitalisty - sprowadzały wykładnię sztuki do pointy o prawidłowości dialektycznej rozwoju człowieka, rozwoju uwarunkowanego ustrojem społecznym. Cudów nie ma, zdawał się głosić Brecht, jeśli ciśnienie zewnętrzne: polityczne i społeczne, jest tak silne, że potrafi nawet czysto ludzkie odruchy przysłowiowego wyzyskiwacza (a także patronującej mu władzy) ograniczyć jedynie do tego, co czyni po... pijanemu. Innymi słowy, podświadomość winy nic równoważy rachunku postępowania, gdy w świadomości człowieka (i władzy) zakorzeniły się nawyki działania przesądzającego o winie wobec bliższego i dalszego otoczenia. Wszelkie wzniosłości bogoojczyźniane stają się tu tylko tanim ornamentem. Brecht przeciwstawiwszy w swej gorzkiej komedii Pana (Puntilę) Słudze (Mattiemu), a więc jakby bajkowe ZŁO - DOBRU, nie zapomniał przy okazji poddać pod rozwagę odbiorcy postawy wielu żyjących wśród nas ludzi pokroju Mattiego. Postawy uczciwej wprawdzie, ale na tyle biernej, że nie potrafi ona niczego zmienić w istniejących układach społecznych. I dlatego bez walki Dobro nigdy nie zwycięży Zła. Jest w tym cały Brecht ze swą stylistyką i poetyką dramaturgii. Ze wszystkimi, wynikającymi z jego pisarstwa zaletami i wadami. Z klarowną tezą ideową oraz świadomymi uproszczeniami obrazu artystycznego. Można go przyjmować lub odrzucać, jednakże nie należy mu dopisywać innej literatury.

A WŁAŚNIE Maciej Prus tak gruntownie poprzestawiał sceny i osoby "Pana Puntili...", tak okroił sztukę i nadał jej inne znaczenie (czy nawet szereg znaczeń) - że spektakl w Starym Teatrze przestał być sztuką Brechta. Tekst bowiem okazał się tu jedynie pretekstem do zbudowania widowiska, którego autorstwo w równej mierze można przypisać Prusowi, jak i modnej dramaturgii wyrosłej z filozofii egzystencjalnej, po przepuszczeniu jej przez filtr wszelkich możliwych "izmów" od Becketta i Ionesco, po Gombrowicza i Witkacego u nas, zawadziwszy po drodze o Wyspiańskiego (tego z "Wesela") i Gorkiego (tego z "Na dnie").

Powstała tedy na scenie dziwna mieszanka ludzkich losów, którym patronuje swoiste zaczadzenie (z Wyspiańskiego), czekanie na Godota-wyzwoliciela z osaczenia i nędza rozpadu (Beckett), groteskowe upojenia egzotyką kraju, pijackie omamy szczęścia i tragedie powstałe ze śmieszności istnienia (Gorki, Ionesco, Witkacy). Jest wszystko, co może w efektowny oraz efekciarski sposób przedstawić stan zagrożenia ludzkiej egzystencji w świecie współczesnym (uogólnionym), nie ma natomiast miejsca dla autora dramatu. Bo i klimat nie ten, i stylu Brechta zabrakło, i poetyka w innym wydaniu, i przewodni motyw ideowy stracił swój sens. Co nie znaczy, że widowisko jest bez sensu. Bynajmniej. Prezentuje ono sporo interesujących wartości myślowo-artystycznych, jest konsekwentne w swym kształcie ballady poetyckiej na temat brutalnego snu pod wpływem alkoholu - o pustce wewnętrznej ludzi, którzy postępują tak, jak (tu cytat z Brechta) zwierzęta nawet nie postępują z sobą.

Na sztucznej górze z pustych skrzynek miotają się i deklamują, kochają i nienawidzą, bełkocą jakieś słowa, by za chwilę znów polować na siebie, gryźć się, szarpać, opluwać, poniżać. W imię czego? Prus nie odpowiada wprost. A przynajmniej nie odpowiada treściami ideowymi Brechta. Buduje ponad Brechtem i obok jego dramatu - wizję ogólnego osaczenia, w której niby we wspólnym worku znaleźli się wszyscy bohaterowie Brechta. Każdy, oprócz Puntili i Mattiego, wyzuty ze swojej pełnej osobowości, gdyż inscenizator zlepił wiele postaci nadając im nowe kształty.

"PAN PUNTILA i jego sługa Matti" jest więc nie tylko spektaklem, ale i sztuką autorstwa Macieja Prusa. Dramatem, który rozgrywa się na śmietniku, w stodole (vide K. Swinarski "Fantazy" i M. Walczewski "Śluby panieńskie") i jakby w pokoju zagęszczanym przedmiotami (vide Ionesco) i z kwestiami absurdalnych ról (vide Witkiewicz). A, że przy tym widowisko jest sugestywne plastycznie (scenografia: Kazimierz Wiśniak) oraz w większości zachowujące ogólną urodę teatralną - przeto można o nim mówić, jak o interesującym zjawisku scenicznym. Wprawdzie pewne jego dłużyzny i monotonie są wręcz nużące, lecz z punktu widzenia czysto warsztatowego (dla znawców) eksperyment ten wart jest obejrzenia. Byle nie mylić Brechta z Prusem, a Prusa z pseudoryginalnością zademonstrowanej dramaturgii składankowej...

POMYSŁY pomysłami, ale bez aktorstwa i one byłyby skazane na życie zimnego ognia wśród gałęzi choinki. Na szczęście, każda rola "Pana Puntili..." - acz obrócona tyłem lub bokiem do Brechta - jest w przedstawieniu małym majstersztykiem artystycznym. I tak Puntila (Bolesław Smela) to żywioł, trzeźwy demon zła i pijany dobry duch okrutnego wymiaru świata. W nim zostało coś z Brechta. Jego córka Ewa (Anna Polony) to zwierzątko-potworek "grane" ściszeniami: pokaz wielkiej skali warsztatu aktorskiego tej artystki, Matti (Tadeusz Huk) to zagubiony poczciwiec, duże ciało bez ducha, podwójnie osaczone przez warunki i własną niemożność działania (czyżby?), co aktor rozgrywa z umiarem, oraz odstępując od Brechtowskiego prototypu, zgodnie za to z koncepcją reżysera. Romana Próchnicka tworzy z kilku ról sztuki ciekawą, choć abstrakcyjną postać komentatorki spektaklu, bardzo interesująco śpiewając songi. Roman Stankiewicz gra coś więcej aniżeli rolę Pastora, jest Samooskarżeniem symbolu moralisty. Stefan Szramel (Attache) i Andrzej Buszewicz (Sędzia) to upadłe egzystencje możnych, którzy są automatami systemu, lustrem ogólnego wynaturzenia. Jakiego? Gdybyż to mogła do końca wyjaśnić cała inscenizacja, dla której powołano tak dobre aktorstwo...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji