Artykuły

Wzorzec małego realizmu?

"Czy to jest szczęście?" - pytała niedawno tytułem swej sztuki, poświęconej problemom rozwodów i wynikającej stąd niedoli dzieci, Zofia Bystrzycka. Sztuka ta publiczności dość się podobała, jako taka więcej "z życia" a krytycy i recenzenci krzyknęli wielkim chórem: to właśnie jest ten mały realizm, którego tak nam potrzeba. Dość wielkich metafor i wspaniałych uogólnień, dość trosk o los polski i świata całego, kiedy zwykli prości ludzie chcą widzieć na scenie siebie, swoje życie i konflikty. A że teatr ma wychowywać, więc ludzie ze sceny dowiedzą się jak mają postępować, jak żyć, jak rozwiązywać najczęstsze konflikty. Bo skąd prości ludzie mają to wiedzieć? - Taki podtekst brzmiał w kantacie o małym realizmie - skoro wszystkie warunki życia tak bardzo się zmieniły, kobiety się usamodzielniły, instytucja małżeństwa przeżywa kryzys, instytucja chuligaństwa wyraźny rozkwit, a w ogóle to w naszych wspaniałych, niepowtarzalnych czasach brak wzorca obyczajowego.

Chcieliście wzorca, no to go macie! Z właściwą krakowskim teatrom przesadą sprawom rodzinno-obyczajowym poświęcono dwie ostatnie premiery tj.: "Pokusę" J. P. Gawlika na scenie Teatru im. Słowackiego przy ul. Filipa i "Szczęście rodzinne" Tadeusza Kwiatkowskiego na scenie kameralnej Teatru im. H. Modrzejewskiej. Z tą jednak między nimi różnicą, że wieloosobowa panorama rodzinna Kwiatkowskiego stanowi wzorzec negatywny, podczas gdy trójosobowa kompozycja z tapczanem Gawlika: wzorzec informacyjno-wspóczesny.

Wielki musi być brak w repertuarach polskiej sztuki współczesnej i wielka żądza teatru na wystawienie takowej, skoro sześć teatrów w Polsce pokusiło się o ową "Pokusę". Być może mylące jest to, że autor w zamieszczonym w programie wywiadzie zapowiada, że chodzi mu o teatr syntezy, o przenikanie się i uzupełnianie płaszczyzn dramatycznych, o komedię "w tym sensie w jakim nazwy tej używał wielki Balzac" przy jednoczesnej trosce o łatwość i nośność konstrukcji formalnej. Ciałem stała się tylko ostatnia część zapowiedzi - na scenie szaleją Matysiakowie, ale Matysiakowie bez ich poczciwości, dobroduszności i malowniczego "couleur local". Mamy więc serię scenek z pożycia małżeńskiego pewnego pana, który z biegiem lat awansuje na dyrektora i nawiązuje romans z sekretarką, bo tymczasem żona pana z hożej dziewoi awansuje na zrzędzącą kobietę a potem - wierną, wszystko wybaczającą towarzyszkę życia. Gwoli realizmu mamy także na scenie aktorkę w bieliźnie (już po raz drugi w tym sezonie na scenach krakowskich, co w końcu zachwiało naszym naiwnym i staroświeckim poglądem, że właściwym miejscem dla strip teasu jest kabaret) i trochę fizjologicznych szczegółów z zakresu nocy poślubnej i samopoczucia kobiety w stanie poważnym. Mamy także znakomitą kreację dawno nie oglądanego Kazimierza Witkiewicza bohatersko walczącego z mieliznami roli.

Nie bez powodu natomiast użyło się określenia "panorama" w odniesieniu do "Szczęścia rodzinnego". Tego typu sztuki demaskujące chciwość, zakłamanie i obłudę mieszczan były bardzo modne i potrzebne właśnie w epoce istnienia owych chciwców, czyli mniej więcej wtedy, kiedy dla części publiczności szczyt osiągnięć malarskich stanowiła panorama. Jeżeli panią Dulska można porównać do bomby, to Kwiatkowski przy walnej pomocy kilkudziesięciu raczej bogatych w wydarzenia lat wspólnym wysiłkiem zręcznie rozbroił bombę i podrzucili ją publiczności do zabawy. Niewątpliwie i takie sztuki mają rację bytu pod warunkiem jednak, że są zręcznie napisane i że ani autor ani teatr nie będą wmawiać nikomu wielkiego objawienia dramatycznego. Ponieważ w "Szczęściu rodzinnym" te warunki zostały zachowane - otrzymaliśmy w rezultacie niezłą komedię. Ponieważ autor wie, że z samej malowanki obyczajowej nie wyszłoby nic stratnego, więc przyprawił sztukę filmowym pomysłem cofnięcia akcji o 25 lat wstecz, nafaszerował tekst dowcipami, dosolił wątkiem pseudokryminalnym i udekorował większą ilością farsowych postaci rodem z trochę nieśmiertelnych dowcipów o teściowej a trochę z galerii typów eolskich pisarzy-realistów. Ponieważ wszystko to nie jest ani trudne w odbiorze, ani skomplikowane, ani smutne, więc widownia bawi się, zwłaszcza że "Szczęście rodzinne" jest wielkim popisem gry aktorów scen krakowskich. Cała obsada jest bardzo dobra. Znakomita Maria Bednarska bardzo się męczy nad wydobyciem zamierzonej przez autora wulgarności Róży, co w niczym zresztą nie umniejsza jej świetnej roli. Celina Niedźwiecka to zupełne odkrycie talentu komicznego, Halina Kwiatkowska i Hanna Smólska znakomicie trafiły sylwetki i tony przedwojennych paniuś. W pozostałych rolach, dających mniejsze pole do popisu, wystąpiły: Janina Zielińska, Romana Próchnicka i Barbara Bosak. Mężczyzn rodzinnych zagrali jak zawsze niezawodni Marian Jastrzębski i Wojciech Ruszkowski. Bardzo zabawni byli także Julian Jabczyński i Edward Dobrzański, z tym pełniejszą satysfakcją można oglądać grę aktorów, że sztuka nakazuje w II akcie cofnięcie akcji i co za tym idzie pozwala obejrzeć te sama postacie odmłodzone o 25 lat, co nie należy do łatwych aktorsko zadań.

Znakomite wnętrze pełne mieszczańskiego zaduchu zaprojektował Franciszek Starowieyski, nie odmawiając sobie nawet przyjemności umieszczenia na ścianie przyzwoitego salonu autentycznej kolonii grzybów. Przypuszczalnie również świetnie dobrany do epoki program w kształcie starego afisza teatralnego jest jego dziełem, ale nie zostało to nigdzie napisane.

"Szczęście rodzinne" reżyserował sam autor. Nie wiem tylko, który Kwiatkowski - czy autor przy pisaniu, czy reżyser przy skreślaniu - zapomniał o odpowiedzi na pytanie: na co Teresie było potrzebne 10 reńskich? A przy wyjściu z teatru poszły o to grube zakłady...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji