Artykuły

Mówił: Każda partia miele ludzkie mózgi na jednakową papkę! A ludzie klaskali

"Wróg ludu" Henrika Ibsena w reż. Andrzeja Waldena w Teatrze im. Szaniawskiego w Płocku. Pisze Milena Orłowska w Gazecie Wyborczej - Płock.

Ależ to był wiec! Część publiki wrzeszczała, buczała, byli nawet tacy, którzy rwali się do bicia! Przewodniczący za wszelką cenę nie chciał dopuścić doktora do głosu, burmistrz podjudzał, redaktor lokalnej gazety także dokładał swoje. Wszystko na oczach publiczności.

Takie to historie działy się w czasie sobotniej premiery "Wroga ludu" Ibsena w płockim Teatrze Dramatycznym. Wiec był częścią sztuki, sprytnie wkomponowaną w przestrzeń teatralnej sali i publiczność.

A jak do niego doszło? Głównym bohaterem sztuki jest doktor Stockmann (Szymon Cempura), lekarz w niedawno zbudowanym uzdrowisku, chlubie i nadziei na rozwój małego miasteczka. Sanatorium było jego pomysłem. Realizacją idei zajął się burmistrz - prywatnie brat doktora - i jego poplecznicy. Nie wszystko poszło zgodnie z planem, rury położono za nisko, ale najważniejsze, że sanatorium już jest, ruszyło, i zaraz zjadą do niego tłumy.

Tylko że doktor od dawna podejrzewał, że coś jest nie tak z wodą w zakładzie. Zlecił badania i okazało się, że "lecznicze" wody to źródło zarazków, zatruwane ściekami z pobliskiej garbarni. Doktor oddycha z ulgą - dobrze, że prawda wyszła na jaw! Zdrowie i życie wielu ludzi nie będzie zagrożone, wodociąg się podniesie, niedługo wszystko będzie tak, jak być powinno. Żona mu gratuluje, przyjaciele ściskają mu dłonie - oto prawdziwy przyjaciel ludu!

Domyślacie się, co dzieje się później? Kończy się poezja, zaczyna proza życia. Na scenę wkracza burmistrz (Krzysztof Bień). Wykłada krótko, acz treściwie - przebudowa będzie kosztowała krocie i trwała latami. Zresztą, do okrytego niesławą uzdrowiska i tak nikt nie przyjedzie. Stracą wszyscy w miasteczku. Kim jest więc osoba, która uparła się, by ujawnić tę "niewygodną prawdę"? Wrogiem ludu!

Sztuka Ibsena to historia łamania wolności jednostki w pięciu aktach. Idealistyczny doktor obstaje przy swoim - ludzie muszą się dowiedzieć! Ale druku odmawia mu zaprzyjaźniona do tej pory gazeta, więcej - żadna drukarnia nie wypuści opracowania nawet w formie ulotki. Nikt nie chce wynająć Stockmannowi lokalu, by mógł ogłosić wyniki swych badań, a kiedy w końcu jeden z ostatnich przyjaciół użycza mu sali, tłum gwiżdże i niemal rzuca się na doktora z pięściami.

Reszta to już tylko formalność - doktor traci dom, pracę, spodziewany spadek, ludzie wybijają mu szyby, dotychczasowi przyjaciele szantażują, burmistrz przypisuje mu interesowność... Doktor wie, że ma rację, że mówi prawdę. To jednak za mało - społeczeństwo dosłownie rozjeżdża go, odbiera wszystko, ściera na proch. Nie ma wolności. Jednostka nic nie znaczy - taka jest gorzka konkluzja tej historii. Doktor z żoną marzą już tylko o bezludnej wyspie.

Przyznam, że w sobotę spodziewałam się zobaczyć nieco inną sztukę. "Wróg ludu" daje mnóstwo okazji nawiązań do współczesności. Zatrutą wodą mogło być nasze zatrute powietrze, niezdrowy zakład - no cóż, my także mamy w mieście przynajmniej jeden. Zakłamana, obłudna władza - to już według uznania reżysera, ale w sumie też pewnie jakaś na przestrzeni dziejów by się znalazła...

Andrzej Walden - reżyser płockiego "Wroga ludu" - poszedł jednak inną drogą. Pokazał nam przedstawienie proste i klarowne, bez wycieczek w stronę publiczności, w zasadzie dość mieszczańskie (na scenie stół i krzesła, postacie wchodzą, mówią coś i wychodzą). Tylko czasem wymowę którejś ze scen podkreśla niepokojąca muzyka, tylko kilka razy punktowy reflektor oświetla doktora, podkreślając jego osamotnienie. Aktorzy nie szarżują. No i właściwie... dobrze. Tekst Ibsena i tak wali jak obuchem. Jest straszliwie aktualny bez konkretnych nawiązań. Rozprawia się ze złudzeniami współczesnych czasów - wolnością jednostki i demokracją. - Wolności nie ma - mówi. - Zawsze zależysz od jakiegoś zwierzchnika, pieniędzy, okoliczności, społeczeństwa. Są jeszcze partie - te już w ogóle są najgorsze. Mielą swym członkom mózgi na jednakową, bezmyślną papkę [kiedy doktor Stockmann wypowiadał te słowa, publiczność zaczęła klaskać].

A demokracja? Stockmann rozprawia się z nią na wspomnianym wiecu. - To nie ja jestem wrogiem ludu. Wrogiem ludu jest "zdecydowana większość", głupcy, którzy swój głupi, krótkowzroczny, podły i zakłamany punkt widzenia narzucają mniejszości. Wolę swoje miasto, swój kraj zniszczyć, niż patrzeć, jak zatruwa go to moralne bagno.

Formalną ciekawostką w najnowszym przedstawieniu płockiego teatru jest scena wiecu - kurtyna w jej czasie opada, światła się zapalają. Stockmann stoi na scenie, a reszta aktorów zasiada wśród widowni. Krzyczą, buczą, grożą mówcy - podczas gdy on z przejęciem wykrzykuje prawdy o kozim rogu, w jaki daliśmy się zapędzić, potrzasku, jakim jest współczesne społeczeństwo dla każdego wolnego ducha. To robi wrażenie, widownia staje się częścią tej historii i aż szkoda, że nie może przemówić.

Płocki "Wróg ludu" nie ma określonego zakończenia, doktor jest tuż przed decyzją - poddać się szantażowi i odwołać wszystko, albo skazać rodzinę na biedę i tułaczkę. Każdy z nas musi sobie odpowiedzieć na pytanie, jak zachowałby się na jego miejscu. Jeśli tylko zdobędziecie się na szczerość...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji