Artykuły

To była wreszcie nasza własna scena

Wszystko było raczej prowizoryczne. Na pewno wiązał się z tym duży wysiłek ze strony zespołu. Ale aktorzy byli wprost wpatrzeni w Wojdana, który potrafił ich zarazić swoim optymizmem, porwać. Miał ogromną charyzmę i autorytet. Dla nich był mistrzem - rozmowa z , Barbarą Koś, dziennikarką, publicystką, recenzentką teatralną.

Małgorzata Rusek: Co to znaczy, że otwierałaś teatr?

Barbara Koś: No bo otwierałam. Wstyd się przyznać, bo to tyle lat temu było. Byłam wtedy młodą dziewczyną i od razu, gdy tylko przyszłam do pracy w "Słowie Ludu", zaczęłam pisać o teatrze. To był 1976 r. Radomski Teatr został oficjalnie powołany do życia na piśmie. Bo wcześniej mieliśmy tu scenę kielecką. A odtąd mieliśmy mieć wreszcie własny radomski teatr. Ponieważ budynek teatru przy ówczesnym placu Zwycięstwa wciąż był w budowie, to aktorzy grali na scenie w sali koncertowej przy ul. Żeromskiego - tam była scena główna, a na parterze urządzono scenę kameralną. Pierwszą premierą była "Zemsta" Fredry wystawiona w 1977 roku. To był kapitalny spektakl. Grali aktorzy z całej Polski. Papkina grał Józef Nowak. Była tam scena, w której Papkin dialogował z Klarą i tak się nad nią pochylił, i... wypiął tyłek. Ale zrobił to tak okropnie, że było mu widać dosłownie całe siedzenie. Na widowni konsternacja. To były lata, że nikt na nikogo się publicznie nie wypinał. I on z tym tyłkiem mówił przejęty do tej Klary, a tu przed oczami widzów ciągle tyłek Nowaka, Chryste! Później Stasio Mijas, który wtedy pisał recenzję, niestety to podkreślił, że aktor wypiął tyłek na widownię. To niezbyt dobrze rokowało młodemu teatrowi. Przedstawienie samo w sobie nie było złe, tylko ten moment.

A potem dyrekcję objął Zygmunt Wojdan i zaczął organizować zespół. Gdy załatwiono już wszystkie administracyjne sprawy, 10 listopada 1978 zainaugurowano działalność spektaklem "Droga do Czarnolasu" Aleksandra Maliszewskiego. To było strasznie nudne przedstawienie, ciągnęło się jak flaki z olejem. Niemniej zdecydowano się wystawić sztukę o Kochanowskim, bo miało być podniośle - przecież teatr nosił imię Jana Kochanowskiego. Taki był początek. Ale muszę powiedzieć, że późniejsze sztuki, które Wojdan reżyserował i wystawiał w sali koncertowej, to był świetny okres radomskiego teatru. Robił rzeczy dobre, zebrał świetny zespół aktorski. Przede wszystkim robił prawdziwy teatr, wielka literaturę. W repertuarze był "Horsztyński" i "Kordian" Słowackiego, "Wesele" Wyspiańskiego, "Pan Jowialski" Fredry, "Emigranci" Mrożka, "Wielki Fryderyk" Nowaczyńskiego. Zespół liczył wtedy około 40 osób.

Warunki w sali koncertowej, raczej nieprzystosowanej do potrzeb teatru, były skromne. Jak oni sobie radzili ze stroną techniczną?

- Na dużej nie było aż tak źle. Gorzej rzecz się miała na małej scenie, bo tam wszystko było raczej prowizoryczne. Na pewno wiązał się z tym duży wysiłek ze strony zespołu. Ale aktorzy byli wprost wpatrzeni w Wojdana, który potrafił ich zarazić swoim optymizmem, porwać. Miał ogromną charyzmę i autorytet. Dla nich był mistrzem.

W tym czasie budowano siedzibę teatru z prawdziwego zdarzenia...

- Pamiętam te konferencje, wtedy organizowali jedna za drugą, i informowali o postępach na budowie. Nas, dziennikarzy ganiali po tych piętrach i opowiadali: tu będzie scena, tu garderoby. Prawdę mówiąc, nikt z nas wtedy nie wyobrażał sobie, że ten budynek kiedykolwiek będzie skończony. Ale został w końcu oddany do użytku. Teatr w nowym budynku otwarto w 1991 roku. Wystawiono "Tango" Mrożka, był to pożegnalny spektakl Wojdana. Artura, o ile dobrze pamiętam, grał Jarek Rabenda, i to było bardzo dobre przedstawienie.

Po dyrektorze Wojdanie nastał dyrektor Wojciech Kępczyński.

- Tak, i era musicali. "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze" "Fame" - zupełnie odmienny repertuar. Na początku to był szok, ale widowni się spodobało, zwłaszcza "Józef..." zrobiony z prawdziwym rozmachem. Główną rolę zagrał znany aktor Dariusz Kordek. Widzowie przyjeżdżali do Radomia na spektakle autokarami. Wrażenie robiły stroje, scenografia i techniczna oprawa. Po raz pierwszy pojawiły się m.in. mikroporty dla aktorów, no i samochód wjeżdżający na scenę w musicalu "Fame". To się podobało. Z drugiej strony poważna literatura spadła całkowicie na małą scenę. Ale z trzeciej strony to właśnie Wojciech Kępczyński wymyślił Festiwal Gombrowiczowski. Dzięki temu w Radomiu pokazano m.in. słynny "Ślub" w reżyserii Jerzego Jarockiego, zresztą po raz ostatni. Trzeba zatem oddać dyrektorowi Kępczyńskiemu, że wypromował wtedy Radom bardzo: i tymi musicalami, i Festiwalem.

Dyrektor Kępczyński odszedł do Romy, a w Radomiu rządy objął Linas Zaikauskas. I znów zmiana repertuaru...

- Pierwsze przedstawienie, którego był współautorem - sztukę napisał razem z rosyjskim kolegą - było bardzo dobre. Nie pamiętam tytułu. Grała w nim m.in. Danuta Dolecka. Mnie się bardzo podobało. Niestety odbiór spektaklu był zły, w dodatku zarzucano Zaikauskasowi, że na premierę wystawia swoją własną sztukę. Potem dyrektor zrealizował "W małym dworku", "Króla Leara", komedię "Pani prezesowa", ale jakoś to wszystko wychodziło nie najlepiej. W końcu władze miasta go odwołały i ogłosiły konkurs na dyrektora. Już patrząc na to, kto się zgłosił, można było powiedzieć, kto wygra.

Adam Sroka.

- Tak. Było wtedy o nim głośno, bo w Opolu zrobił bardzo nowatorskie "Dziady". W Radomiu miał mocne wejście realizacją "Romea i Julii". No i ma ogromną zasługę, bo to on wymyślił "Radom Odważny" i był to wówczas jedyny tego typu festiwal w Polsce. Wypromował nim kilku młodych dramaturgów, m. in.: Marka Modzelewskiego, Pawła Salę, Michała Walczaka, Małgorzatę Owsiany, Pawła Jurka, Monikę Powalisz. Ich sztuki grane były potem w Warszawie, Krakowie. Szkoda, że sam dyrektor-reżyser nieco się pod koniec zagubił. Robił przedstawienia bardzo hermetyczne. No i skończyło się awanturą z władzami miasta: prezydent Ryszard Fałek naciskał, aby w teatrze wystawiano szkolne lektury. Dyrektor Sroka się obraził: no jak to? Nauczyciele będą mu dyktować, co on ma wystawiać? I złożył rezygnację.

Znów nastał trudny czas dla teatru?

- Sytuację próbowali ratować Jarosław Tochowicz, zastępca Sroki do spraw administracyjnych, i aktor Andrzej Bieniasz, który wziął na siebie pełnienie obowiązków dyrektora teatru. Bieniasz podszedł do sprawy bardzo ambitnie, przejął się ogromnie. Niestety, serce nie wytrzymało i zmarł nagle.

Kolejny konkurs na dyrektora?

- Tak. To był 2008 rok. Konkurs wygrał Zbigniew Rybka i zaproponował robienie teatru powszechnego z rozmaitymi rodzajami sztuk. Na początku zrobił wspaniałą rzecz: "Z życia glist" o Andersenie. Rewelacyjna sztuka, szkoda, że tak szybko ją zdjęto. Teatr wszedł w popularny repertuar, jak choćby "Mayday" czy "Szalone nożyczki". Ale to akurat nie dziwi, mam wrażenie, że taki kierunek wymusza rzeczywistość. Choć bardzo liczę też na ambitny repertuar, wielką literaturę.

Bilety na "Nożyczki" trzeba było rezerwować z kilkutygodniowym wyprzedzeniem...

- No, popatrz Za obecnego dyrektora powstała też scena dziecięca "Fraszka". Za to pamiętam jedną ze sztuk na scenie kameralnej "Niebezpieczne związki" Pierre'a Choderlosa de Laclos w reż. Michała Siegoczyńskiego. Generalnie spektakl był o tym, że grupa ludzi chciała zrobić pornograficzny film na podstawie jakiegoś dzieła literackiego i wybrali właśnie "Niebezpieczne związki". Do scenografii użyto zdjęć nieprzyzwoitych. Pani, która koło mnie siedziała, była nieco zniesmaczona. Mówię jej: "Cóż, co się komu podoba". Potem była "Doris Day" sprawnie zrobiona, no i "Cabaret" - znakomity, fantastyczny. Z jakim rozmachem zrobiony! Teraz czekam na "Człowieka z La Manchy", zapowiada się też bardzo ciekawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji