Sztuka klapy
Dear mógł napisać złą sztukę, Teatr Dramatyczny miał obowiązek zignorować to dzieło
Przedstawienie Sztuki sukcesu Nicka Deara w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy jest dokładnie o czymś innym, niż sugeruje tytuł na afiszu. Jest obrazem totalnej klapy dramaturga i realizatorów. Nick Dear napisał dramat z rodzaju tych, które z butami włażą do wyimaginowanego łóżka autentycznej postaci. Cóż, wścibstwo tkwi organicznie w naturze człowieka, a przecież zarówno literat jak i widz są tylko ludźmi. Wcale mnie to nie dziwi, też należę do tego samego gatunku ssaków. Gdy sztuka bierze górę nad plotką, powstają nawet dzieła miary Zmowy świętoszków Michaiła Bułhakowa o Molierze czy Amadeusza Petera Shaffera o Mozarcie i Salierim. Gdy jednak autor jest-tylko pasożytem żerującym na życiowym pochodzeniu swych bohaterów, wówczas rodzą się takie martwe teksty jak właśnie - nomen omen - Sztuka sukcesu. Dear dowolnie, rzekłbym nawet, że wręcz frywolnie, traktuje biografię Williama Hogartha - słynnego grafika i malarza angielskiego z XVII wieku. Inspiracją dla nieokrzesanej fantazji dramaturga są właściwie trzy udokumentowane szczegóły z życia artysty: 36-letni związek małżeński z niejaką Jane, córką malarza dworskiego Thornhilla; autorstwo popularnych serii miedziorytów Kariera nierządnicy i Kariera rozpustnika; szczególny uraz do piractwa artystycznego, zrozumiały u twórcy sztuki masowej - powielanych w wielu egzemplarzach rycin. Dear, jak każdy plotkarz, opowiada więcej, niż wie. Otóż dowiadujemy się m.in., że Hogarth w czasie wolnym od walki o przeprowadzenie ustawy parlamentarnej chroniącej prawa autorskie malarzy i grafików łajdaczył się jak każdy wierny mąż i przeklinał jak ulicznik, wszak przecież tematyka jego prac świadczy, iż tzw. półświatek musiał mu być znany od podszewki. Darujmy sobie cytowanie steku pikantnych, płytkich i prymitywnych rewelacji dotyczących mistrza Williama, jego żony i środowiska, w którym tworzył i się dorabiał. Na domiar złego Dear plotkuje bez polotu, nieskładnie, nudząc anachronicznymi dygresjami na temat rokokowej Anglii i naciąganymi aluzjami do Wielkiej Brytanii lat 80. XX wieku. Zamiast głębszych refleksji otrzymujemy kuriozalną scenkę sadomasochistycznych igraszek królowej Karoliny z premierem Walpole'em, reklamę Polaroidu i gazetowe frazesy na temat autorskiego prawa własności, które stawiają znak równości między osiemnastowiecznymi artystami a dzisiejszymi gwiazdami rocka, okradanymi przez fonograficznych piratów. Dear rozmyśla też nad sprzężeniem zwrotnym prawdy życia i fałszerskich tendencji sztuki. Zastanawiał się już nad tym Luigi Pirandello i stworzył znakomity dramat pt. Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora. W Sztuce sukcesu pretensjom modeli i modelek do swego portrecisty daleko do egzystencjalnego uniwersum, zdecydowanie bliżej do magla. Nick Dear nie wyrósł widocznie z wieku, w którym dorysowuje się genitalia historycznym osobistościom na fotografiach w podręcznikach szkolnych. Jego prawo. Teatr ma prawo, a nawet obowiązek zignorować takie dzieła. Teatr Dramatyczny tego nie zrobił. Zrobił zły spektakl, który wygląda jak nędzny falsyfikat rycin Hogartha, odznaczających się dramaturgiczną ekspresją fabuły, psychologiczną wyrazistością postaci i teatralną inscenizacją kompozycji. Inwencja reżysera ograniczyła się do pozamykania aktorów w kolejnych statycznych obrazach poprzedzielanych gaszeniem światła. Aktorzy pozbawieni oparcia w materiale literackim i w reżyserze są bezradni. Mężczyźni (oprócz Sławomira Orzechowskiego - Walpole'a) oddają swe role walkowerem. Sympatyczny Leon Charewicz byłby pysznym Szambelanem w Panu Jowialskim Fredry. W Sztuce sukcesu źle obsadzony, jako William Hogarth, przypomina wstydliwego sztubaka zgrywającego się przed kolegami, i że nie jest już dziewicem. Panie nie dają za wygraną. Pewnie dlatego, że nie muszą recytować andronów o polityce i miejscu artysty w społeczeństwie, lecz są zdane wyłącznie na siebie, a ściśle, na swą cielesną żywiołowość. Ale metę z honorem osiąga przede wszystkim Danuta Stenka, która w iście hogarthowskim stylu kreśli brawurową wizję kariery i upadku nierządnicy Louisy. Wyjątkowe zwycięstwo tej świetnej aktorki, która, po sukcesach szczecińskich i poznańskich, w Warszawie wciąż czeka na rolę godną swego talentu, potwierdza tylko coraz powszechniejszą ostatnio regułę marnowania sil i środków polskiego teatru na nikomu niepotrzebne premiery. Przepraszam, w przypadku Sztuki sukcesu mamy do czynienia z polską prapremierą.