Anglicy w Dramatycznym
Pozornie wszystko jest w porządku. Warszawski Teatr Dramatyczny zainaugurował sezon dwiema polskimi prapremierami - Sztuką sukcesu Nicka Deara i Szaleństwem Jerzego III Alana Bennetta. Obie sztuki są w miarę nowe, obie reprezentują dramaturgię angielską i obie rozgrywają się w podobnej scenerii, a problemy w nich poruszane nie są sobie odległe. Wiąże się to z czasem historycznym, w jakim osadzili autorzy akcje swych dramatów. Nick Dear w czasie jednej nocy skondensował wydarzenia, które rozegrały się w ciągu dziesięciolecia 1727-37. W tym okresie rządzili Anglią władcy z dynastii hanowerskiej - Jerzy I i Jerzy II. Ich bezpośrednim następcą był tytułowy bohater dziejącego się pół wieku później utworu Bennetta. Bohaterem Sztuki sukcesu Nick Dear uczynił wybitnego malarza i rysownika, Williama Hogartha (Leon Charewicz) i, nie wiedzieć czemu, przedstawił go nadzwyczaj jednostronnie. Tak przynajmniej dzieje się w warszawskiej inscenizacji Philipa Boehma. Hogarth jest tu człowiekiem, który swą artystyczną wrażliwość zabija w rozlicznych burdelach, podczas orgii i w alkoholu. Jego zainteresowanie ludźmi z nizin społecznych nie jest wyrazem szczególnego współczucia czy zrozumienia. Zostawił bowiem prostytutkę Louisę (Danuta Stenka), mimo że obiecywał jej wspólne życie, na rzecz awansu społecznego, gwarantowanego przez małżeństwo z córką swego mistrza Jane (Aleksandra Konieczna). Nie przeszkadza mu to jednak zdradzać żony właśnie z Louisą czy upijać się do nieprzytomności w Towarzystwie Befsztykowym. Ginie w tym wszystkim twórczość Hogartha, określana przez współczesnych malarzowi jako moralizatorska, co kłóci się diametralnie z wizerunkiem nakreślonym przez Deara. Nie odbieram twórcom dramatu i przedstawienia prawa do uprawiania fikcji, jednak zaproponowana przez nich wizja wydaje się niepełna. Być może chodziło o ukazanie artysty w momencie przejściowym, kiedy na zewnątrz zachowuje postawę purytańską, ale w środku niszczą go ciemne żądze. Być może miał to być obraz społeczeństwa w krzywym zwierciadle - społeczeństwa, w którym niższe warstwy zachowały wartości, nieobecne już w życiu klasy panującej i głoszącej purytańskie hasła arystokracji. Na scenie w groteskowy, ośmieszający sposób pokazani zostali: premier, Robert Walpole (Sławomir Orzechowski) i królowa Karolina (Ewa Isajewicz-Telega). Może więc chodziło o ukazanie uniwersalnego, istniejącego w każdych okolicznościach stosunku artysty do władzy. Może wreszcie tematem miał być zmieniający się właśnie status dzieła sztuki. Dzięki Hogarthowi obraz przestaje być rzeczą jedyną i niepowtarzalną, a staje się produktem. Wszystko to jednak domysły. W żadnym razie nie wynika to z przedstawienia Philipa Boehma. Jego podstawową wadą i przyczyną niepowodzenia jest, jak sądzę, brak sprecyzowanego tematu. Nie wiadomo, o czym się mówi, brakuje nadrzędnego problemu, wobec którego uporządkowano by pozostałe. Konsekwencje widać w kilku planach. Nawet tacy aktorzy, jak Leon Charewicz, grający Henry'ego Fieldinga, Wojciech Wysocki czy Aleksandra Konieczna stają bezradni na scenie, nie bardzo wiedząc, kim naprawdę w przedstawieniu są i jakie znaczenia niosą odtwarzane przez nich postaci. Broni się tylko Danuta Stenka, której udało się ukazać Louisę jako kobietę wrażliwą, niesłusznie odrzuconą i skrzywdzoną, oraz wydobyć z tej roli prawdziwy, poruszający widza dramat.
Niedługo przed premierą, po zamknięciu Sali im. Mikołajskiej, spektakl przeniesiono na główną scenę teatru. Tłumaczy to kłopoty scenografów z przestrzenią, nie wiadomo natomiast, dlaczego trójka scenografów miesza plastyczne konwencje, co widać najwyraźniej, gdy premier Walpole zostaje wniesiony w kolorowej lektyce, rodem z nie najwyższych lotów teatru dla dzieci. Trudno także wytłumaczyć finałowy pomysł reżysera, by ostatnią orgię fotografował całkiem współczesny polaroid. Anglia, dwór królewski pięćdziesiąt lat później, to realia Szaleństwa Jerzego III Alana Bennetta. Kroi zapada na zdrowiu, a jego choroba nosi wszelkie znamiona obłędu, uniemożliwiającego sprawowanie rządów. Rozpoczyna się bezpardonowa walka o władzę między popierającymi monarchię torysa-mi a opozycją wigów. Obie strony chwytają się wszelkich sposobów, by w nieczystej rozgrywce pokonać rywala. Dlatego widzimy przekupnych lekarzy, wewnętrzne przetasowanie w obu obozach - słowem, gra toczy się "na całego". Jednak wszystko to w przedstawieniu Filipa Bajona ani przez chwilę nie zajmuje całej uwagi publiczności. Jeśli bowiem teatr chce mówić o sprawach zawsze aktualnych, a takim problemem jest walka o władzę, na scenie musi powstać przynajmniej złudzenie rzeczywistości. Widz musi poczuć, że obcuje w teatrze z żywymi, realnymi postaciami.
W spektaklu Bajona trudno doszukać się choćby namiastki prawdziwego życia. Widzimy przesuwające się po scenie figury, których działania sprowadzają się do wygłaszania rożnych deklaracji. Nie ma prawdziwego spektaklu. Marek Walczewski w roli Jerzego III od początku gra człowieka chorego, akcentując to różnymi sposobami. Nie wchodzi więc w grę narastanie choroby, środki aktorskie są cały czas te same. Jednak problem tkwi w tym, że Walczewski nie ma naprawdę przeciwnika. Powierzenie roli księcia Walii, niedoszłego sukcesora tronu, Krzysztofowi Kołbasiukowi wygląda na błąd obsadowy. Książę Walii Kołbasiuka jest tylko śmieszny, a momentami wręcz żałosny i ani przez chwilę nie stanowi zagrożenia dla króla. Inni aktorzy, Małgorzata Niemirska, Antoni Ostrouch, Marek Obertyn czy Maciej Damięcki, zbudowali swe role w oparciu o jeden, zazwyczaj zewnętrzny trick - sposób mówienia, ton głosu lub charakterystyczny chód - i ogrywają go w trakcie całego przedstawienia. Najciekawiej postawione są dwie role. To William Pitt Mariusza Bonaszewskiego - pod maską twardego polityka skrywający dramat alkoholika - i doktor Willis Zdzisława Wardejna, całkowicie przekonany o słuszności swej metody leczenia króla, wiarygodnie rysuje zależność między lekarzem-wybawcą a królewskim pacjentem.
Sztuka Bennetta daje aktorom możliwość pokazania się także w rolach epizodycznych. W warszawskim przedstawieniu nie wykorzystano tej szansy. W nijakiej inscenizacji większość epizodów wypada niezbyt interesująco. Tu również, jak w Sztuce sukcesu, brakuje określonego tematu. Filip Bajon odnosi się do tekstu sztuki z widoczną atencją. Tymczasem myślę, że skrócenie blisko czterogodzinnego spektaklu wyszłoby mu na dobre, gdyż w pewnym momencie akcja przestaje się rozwijać i nabiera tempa dopiero w końcówce. Omawiane sztuki nie były w Polsce publikowane. Nie wiem, czy winą za niepowodzenie przedstawień obarczać tylko teatr, czy także autorów dramatów. Może w oparciu o ich teksty mógłby powstać lepszy, ciekawszy teatr, a może już literacka podstawa nie stwarza takich możliwości. W tym kontekście zastanawia polityka repertuarowa Teatru Dramatycznego. W ciągu tygodnia zaprezentowano dwie sztuki o zbliżonej, odległej od zainteresowań szerokiej widowni, tematyce. Sposób, w jaki zostały przedstawione, każe wątpić, by Szaleństwo Jerzego III i Sztuka sukcesu stały się rzeczywistymi sukcesami Teatru Dramatycznego.