Listy miłosne
W Sali im. Haliny Mikołajskiej Teatru Dramatycznego grana jest dwuaktówka znanego amerykańskiego dramaturga Alberta Ramsdella Gurneya pod wielce obiecującym tytułem "Listy miłosne". Niestety, mimo dobrej reżyserii i opracowania muzycznego oraz bardzo oszczędnej, ale udanej scenografii, a przede wszystkim znakomitej gry aktorów: Ewy Żukowskiej i Jerzego Zelnika, sztuka nie rozwija skrzydeł, pozostaje niewysokiego lotu. Okazuje się, że tytułowe "listy miłosne" mają niewiele wspólnego z miłością czy przyjaźnią - mówią raczej o pewnego rodzaju sentymentalnym przywiązaniu.
Urodzony w 1930 r. Gurney, który jest także nowelistą i profesorem humanistyki w Massachusetts Institut of Technology w Cambridge, jako autor o ugruntowanej pozycji i laureat wielu nagród ma na swoim koncie musicale i dramaty, które wystawia w teatrach Broadwayu i Londynu. Interesuje go obyczajowość elit i klasy średniej, chce ukazać obraz amerykańskiego społeczeństwa u schyłku naszej chorej epoki. Trzeba przyznać, że obraz to smutny, ale czy w pełni prawdziwy?
Ona - córka kilkakrotnie rozwiedzionej alkoholiczki, także rozwiedziona, parająca się sztukami plastycznymi, popada w depresję. On - z tzw. dobrej rodziny, pnie się na szczyty kariery zawodowej i politycznej. Bohaterowie potencjalnego romansu nie są zdolni ani do głębszych uczuć, ani do poważniejszej refleksji. Widz rozczarowany w swoich oczekiwaniach zadaje sobie pytanie: czy egzystencjalna pustka, która dotyka skądinąd sympatycznych bohaterów i, jak sobie wyobraża, część amerykańskiego społeczeństwa, nie stała się udziałem przede wszystkim samego autora? Dużo wskazuje na odpowiedź twierdzącą. I drugie pytanie: czy w dobie kryzysu sztuka ta rzeczywiście musiała się znaleźć w repertuarze teatru?