Nowohucki Rewizor
MIKOŁAJ GOGOL: Nastały takie czasy, że nie wiadomo, czy jeszcze ktoś pozostał przy zdrowych zmysłach. Więc śmiech - to aż taka potęga, że się jej ludzie boją. Wniosek z tego jasny: potęgi, jaką jest śmiech, nie należy marnować, trzeba ją tylko właściwie zużytkować. Postanowiłem więc zgromadzić całe zło, jakie mi tylko było znane i od razu wyśmiać je za jednym zamachem. Oto jak powstał "Rewizor".
Horodniczy zwołuje podległych mu ważnych urzędników w swoim powiatowym mieście i oznajmia z trwogą: Zaprosiłem panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas rewizor! Zdanie-sytuacja jest ekspozycją komedii-dramatu. Gogolowska farsa - koszmar zaczyna się.
Przedstawienie w krakowskim - nowohuckim Teatrze Ludowym jest niewątpliwym sukcesem. Triumf odnosi arcydzieło dramaturgii i zespół teatralny, przy współudziale widowni. Piszę o tym z satysfakcją, różnie bowiem ostatnio bywało na scenie tego teatru. Tym razem twórcy spektaklu: reżyser Mikołaj Grabowski, scenograf Maria Serafinowicz-Molska, autor muzyki Krzysztof Suchodolski, aktorzy odczytali sztukę i wydobyli z niej to, co trzeba i jak trzeba, ściśle i rzetelnie z sobą współpracując. Stąd w całości teatralnego dzieła, dzieła tego wieczoru, w którym z przyjemnością uczestniczyłam, niemal nie ma pęknięć. Widownia szybka wyczuła, że ma do czynienia z autentycznym i wartościowym (na mirę możliwości, nowohuckiego teatru) przedstawieniem, w którym nic nie zgrzyta, fałszem, i po paru minutach nawiązała prawdziwą więź z tekstem i aktorami; została wciągnięta w całość scenicznego zdarzenia; pozostała w nim już do końca.
W tę całość zdarzenia trafnie została wkomponowana scenografia. W jej stałym wnętrzu zmieniają się tylko drobne rekwizyty, meble. Brzydota tła pozostaje niezmienna - w obskurnej gospodzie, w salonie i urzędzie Horodniczego: sparszywiałe zaciekami ściany, układające się w coś na podobieństwo głębokiego, ciemnego tunelu.
Istotną funkcję teatralną pełni muzyka: monotonne, tępe stukanie dźwięków wyrażające beznadziejność samoogłupiającej się wegetacji małomiasteczkowej, porażonej strachem i wszelką, nieprawością, i wrzaskliwe zrywy współbrzmiące, ze wstrząsem, jakiemu poddane zostało miasteczko z pojawieniem się "rewizora".
W takim pejzażu wizualno-akustycznym aktorzy tworzą swoje postacie, wyraziste, niby odrębne, a zanurzone społem w smrodliwym bajorku dławiącej głupoty i podłości i cała rzecz byłaby nie do wytrzymania, gdyby jej autor, a za nim wykonawcy nie rozrzedzali i nie opromienili śmiechem, raz gryzącym raz wyrozumiałym. Ludzkie kukły nie budzą już pogardy, raczej uśmiech i litość, i krytyczne skojarzenia ze znaną żywą rzeczywistością. Dobrze zatem, że aktorzy, prowadzeni wprawną ręką przez reżysera, ustrzegli się dwóch krańcowości: przytłoczenia ponurym koszmarem i grania w konwencji farsowej galopady. Biorąc trochę z tego, trochę z tego - pozostali w mądrym środku.
Horodniczy Ireneusza Kaskiewicza, krzepki fizycznie, o konturach mocno zarysowanych, buńczuczny, okrutny, nadęty, płaski jak glista, tchórzliwy itd., przeżywa i ujawnia całą gamę stanów psychicznych, potężnieje i maleje w konfrontacji z wydarzeniami. Wyposażony w dobry głos dominuje na scenie. Rolę ludzi z jego otoczenia grają: Jadwiga Lesiak, Małgorzata Bielska, Zbigniew Gorzowski, Andrzej Gazdeczka, Tadeusz Szaniecki, Zdzisław Klucznik (żona Horodniczego, córka, urzędnicy). Wszyscy oni, każdy w swej postaci, stanowią zgrany zespół chytrych i zdemoralizowanych głupców. Różni, a przecież tak się wzajemnie stwarzający. Różne funkcje, sylwetki i mundury, a jakby z jednego pnia odrastali, jakby na jednej smyczy prowadzeni, jakby tym samym głosem dławieni. Dobra aktorsko paczka. Nieźle im sekundują momentami tak znakomicie, że nad resztą górują: Krzysztof Górecki (Dobczyński) i Andrzej Franczyk (Bobczyński). Śmieszni i przerażający w infantylnym, religijnym niemal spętaniu strachem: Kiedy możnowładca przemawia, chwyta człowieka strach.
Zbigniewa Zaniewskiego oglądam na scenie od kilku lat. Drobny, szybki, wrażliwy, czysta dykcja. Czekałem, żeby po paru dobrych rolach złapał tę, w której by pokazał co potrafi. I to jest rola Chlestakowa, rola już, tuż na granicy wpadki w kabaretowo-farsowe wygłupy i zatracenia się, rozmazania w mroku upojenia wielką przygodą. Chlestakow Zaniewskiego trzyma się dzielnie w tym miotaniu się między szaleństwem strachu i szaleństwem groźnej bufonady. Jest miękki, ale bystra. Oszołomiony niezwykłością wydarzenia, ale i przytomny. To opada, to unosi się na fali, to się kurczy w sobie, chytrze przyczajony, to nadyma się błazeńsko wspaniałością chwili: lekki, wiotki, romantyczny, wywyższony ekscytacją mitomaństwa, dziecięco rozradowany możliwością błyskawicznej rekompensaty za dotychczasowe porażki życiowe. Chlestakow jest czułym na swój los graczem, kabotynem, który pokonuje strach i robi groźną minę. Tylko minę, bo sam groźny nie jest. Musi uciekać, ponaglany przez służącego Osipa (poprawny, choć nieco za sztywny Jerzy Hojda). Ale jeszcze ogarnięty euforią, jeszcze aktorsko zaczadzony sukcesem chwili, wierzy w mitomańskie bajdy o swoim wielkopańskim życiu w Petersburgu, wykrzykiwane do oniemiałych uczestników zbiorowej sceny, i oni też w to wierzą. Pyszna scena. Bałem się, że Chlestakow Zaniewskiego przeszarżuje, ale nie, wytrzymał swoją rolę do końca. Może ją zapisać jako swój sukces aktorski.
Słowo o scenie końcowej. Chlestakow ze służącym i łapówkarską forsą pędzi do ojca staruszka. Poza tym obecni prawie są wszyscy, cała zgraja wiwatująca, przyszłe małżeństwo Horodniczanki z "rewizorem" i przyszłe generalstwo Horodniczego. Jedzą, piją, tańczą. Kukiełki zaczarowane i wprawione w opętańczy ruch błazeństwem człowieka, który wykorzystał ich lęk i tęsknotę, a teraz oddala się, wyzbyty roli, za to nadziany łapówkami i nową odmianą strachu. Wchodzi naczelnik poczty (Zdzisław Klucznik) i pragnie im uświadomić prawdę samooszukania. Nie chcą go słuchać. Tańczą nieprzytomnie. Jak w naszym "Weselu" z muzyką Chochoła. Znakomita scena grozy. Wygrana do granic wytrzymałości. Oto jak ludzie mogą wyzbyć się rozumu, godności, woli. Jak mogą pogwałcić swoje człowieczeństwo, zredukować je do zera. Obudzić może ich tylko nowy strach. I budzi ich rzeczywiście. Ostatnie zdanie sztuki, wypowiedziane w postaci mrożącego komunikatu przez komisarza policji (Janusz Sykutera): Przybył z najwyższego rozkazu urzędnik z Petersburga. Prosi panów natychmiast do siebie. Zajechał do hotelu. Horodniczy, dygnitarze miejscy, ich żony i córki, uczestnicy zamroczonego fetowania nieruchomieją, wytrzeszczają oczy, czekają na kolejny akt gry, który nastąpi już poza sceną, poza zdarzeniem teatralnym.
"Rewizor" po 150 latach od petersburskiej prapremiery wciąż jest żywy, wciąż śmieszy i przeraża. Gogol całe doświadczone i zaobserwowane zło zebrał i genialnie je rozpisał na sceny i głosy w anegdotycznym wątku podszepniętym mu przez Puszkina. "Rewizor" grany sprawnie i prawdziwie porusza dzisiejszą naszą widownię i wciąga do wspólnej przygody, odsłania prawdy, bo i my wespół z aktorami bierzemy udział w podobnej grze życiowej, w której są rewizorzy, potiomkinowskie dekoracje (Horodniczy nakazuje rozebrać stary, płot obok szewca i postawić słomianą wiechę, że niby teren rozplanowano pod budowę), łapówki, wzajemne zawiści, lęki, skargi, upodlenia; przejawy tyleż komicznej, co groźnej głupoty, infantylne aspiracje do życia w blasku zaszczytów, odznaczeń snobistycznych koneksji i wytwornej konsumpcji nawet za cenę wyrzeczenia się własnej godności, zwłaszcza jeśli się jej nie posiada. Rewizorzy, cwaniaki, bufony, łapówkarze, tchórze, durnie w towarzystwie swych żon i służalczego dworu - to uniwersalne składniki ludzkiej społecznej egzystencji. Podniesione magią sztuki, wyostrzone śmiechem urastają do szczególnych walorów bliskich naszemu doświadczeniu.
Twórcom przedstawienia w Teatrze Ludowym powiodła się niełatwa sztuka uobecnienia "Rewizora".