Gogol niemodny
Niewielkie wąsy, włosy obcięte równo naokoło głowy sięgają za uszy i zaczesane gładko na bok zasłaniają pół czoła. Taki portret Mikołaja Gogola pamiętamy z licznych reprodukcji w podręcznikach literatury. Takim malowali go współcześni, a i potomni także.. Ale jest też litografia, podpisana przez Wenecjanowa, na której widzimy zupełnie innego Gogola. Modny frak, sztywny kołnierzyk, kunsztownie ufryzowany lok nad odkrytym czołem. Litografia pochodzi z roku 1843, z czasów petersburskich. Elegancki, wysztafirowany Gogol miał wtedy dwadzieścia pięć lat i usilnie pragnął poświęcić się służbie państwowej w północnej stolicy Rosji Mikołaja I. nazywanego Pałkinem i żandarmem Europy. Marzenia o karierze urzędniczej nie spełniły się na szczęście dla literatury. W tym właśnie roku Gogol, dzięki protekcji Puszkina, został mianowany wykładowcą historii na petersburskim uniwersytecie, ale szybko z tego zrezygnował. Po prostu nie miał przygotowania, a nawet dostatecznej wiedzy, aby kogoś czegoś nauczyć. Dwa lata później napisał "Rewizora", komedię uważaną powszechnie za arcydzieło.
"Rewizor", jak każdy utwór dramatyczny o wartościach bezspornych i nie kwestionowanych, nadaje się do przeróżnych interpretacji. Nie znaczy to rzecz jasna, że się im poddaje. Na naszych scenach grywany jest niezbyt często. Poniekąd słusznie. Trudna to dla teatru sztuka, bo myśl ważka, a więc sens głębszy wyciągnąć trzeba. Z drugiej znów strony anegdota błaha, prosto z farsy wzięta, a te wszystkie typy i typki, pocieszne a głupawe, dopraszają się wprost, aby je zagrać folgując sile komicznej, od kulisy do rampy.
Ta dwoistość "Rewizora" nie jest łatwa do pogodzenia, zwłaszcza że teatry nasze traktowały tę komedię bardzo poważnie. Nic dziwnego. Brutalność, arogancja i przekupstwo swojskich czynowników panoszyły się przecież i u nas, od horodniczych z powiatów do rewizorów ze stolicy. Nie domniemanych, a prawdziwych.
Prowokował też "Rewizor" do interpretacji nie tylko partykularnych, lecz bardziej uniwersalnych. Ostatnimi czasy w teatrach terenowych pojawiły się inscenizacje, w których zwyciężał ów głębszy sens. Były to przedstawienia pogłębiane pracowicie, z mniejszym lub większym niepowodzeniem. W przepastnych czeluściach wszelkich mądrości, o jakich zresztą nie śniło się Gogolowi, tonął skutecznie przedni jego humor, dając w rezultacie widowiska mętne, choć kunsztownie ufryzowane w modny lok, wysztafirowane w pokupny teatralny fraczek. I nieprawdopodobnie nudne.
"Rewizor" w warszawskim Teatrze Polskim, wyreżyserowany przez Kazimierza Dejmka, nie jest nudny. To pewne. Będzie podobać się publiczności, choć zachwytu krytyków nie wzbudzi. Tak przynajmniej sądzę. Dejmek zrobił bowiem komedię ku grotesce przechyloną, korzystając przy tym z barw i przejaskrawień czysto farsowych. Ponadto Dejmek, swoim zwyczajem, chowa się troskliwie za tekst i aktorów, pozostawiając publiczności trud wyłowienia reżyserskiej myśli. Zwyczaj to obecnie bardzo staroświecki i - co tu dużo mówić - nieco uciążliwy. W tym przedstawieniu, rozgrywanym w brawurowym tempie, pozornie beztroskim i wesolutkim, jest przecież głębszy sens, wcale niebłahy. Jest reżyserska precyzja w komponowaniu spektaklu z mnóstwa błyskotek, które uwodzą, ale i znaczą.
Dekorację zaprojektowana przez Krzysztofa Pankiewicza tworzy labirynt płotów. Spróchniałe, dziurawe, gdzie niegdzie niedbale podłatane. Te opłotki niczego nie ogradzają, ani nie odgradzają. W szpetnej mieścinie, prawdziwie takiej, co "choćby trzy lata galopem pędzić, a do żadnego państwa nie dojedzie", i tak wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Żyje się tu niejako publicznie. Szwindle są jawne, nałogi znane. Strażnicze budki i szlaban sterczą tu epikiem niepotrzebnie, podobnie jak owe płoty. Stąd nikt nie wyjeżdża, rzadko kto przyjeżdża. A jednak rewirowi, nazwani przez Gogola Swistunow i Dzierżymorda, strzegą porządku "żeby wszystko było jak należy". Nad płotami wznosi się drewniana konstrukcja cerkiewnej wieży. To tą cerkiew, na którą - jak mówi Horodniczy - już "pięć lat temu wyasygnowano fundusze" a ona buduje się i buduje niczym złocisty wieżowiec na Placu Dzierżyńskiego. Dokładnie naprzeciw dostojnego gmachu Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy. Takie jest tło miejsc akcji. Zmieniają się one szybko dzięki obrotówce. Meble najprostsze i tylko konieczne. Kostiumy nieco przesadne, zbyt pstrokate, jak zresztą chce Gogol w "Uwagach dla aktorów".
Na tym tle, nieprzypadkowym, ani nadmiernie wydumanym, ustawia Dejmek figurki "Rewizora". Pokraczne i pocieszne, groteskowe i żałosne. Wykorzystuje do końca naturalne predyspozycje aktorów, ich warunki i charakterystyczność. Każe im grać ostro, zewnętrznie, gruba krechą, bez cieniowania, bez psychologii. Dawać karykaturę nie ludzi nawet, lecz ludzików. Karykatura musi być śmieszna.
Nie wszystkim jednak pozwala Dejmek, rozegrać się, wygrać do ostatka. Przynajmniej takie odnosi się wrażenie. W tym dość jaskrawym światku Horodniczy Janusza Zakrzeńskiego wydaje się stuszowany, niezbrt barwny, jakby aktor szkicował zaledwie zarys postaci. Horodniczy powinien być przecież soczysty, grubiański, chamski i nieokrzesany. Prowincjonalny tyran, mówiąc dosłownie. Zakrzeński nie gra rozwrzeszczanego ciemiężyciela. Jego Horodniczy jest brutalny, ale nie pozbawiony zadowolonej z siebie powagi. Szubrawiec, ale godny. Oczywiście na swoją, prowincjonalną miarę. Ma świadomość władzy i poczucie rozkosznej bezkarności w swoich zapomnianych przez zwierzchność opłotkach. Nie musi krzyczeć, aby go słuchano. Horodniczy boi się tylko "góry". Wie bowiem, że jego chciwa sprzedajność i wszystkie machlojki to nie drobne jedynie przywary, lecz przestępstwa. No, choćby występki. Rysuje się w ten sposób hierarchia tego światka, rządzonego kultem urzędniczej rangi.
Chlestakowa gra Jan Englert. Niezwykle elegancki, sam wykwint i szyk, prawdziwie petersburski. Tylko poły fraczka sięgają aż do podłogi, długie ponad zwyczaj, miarę i wygodę. Englert gra samą techniką, farsowymi chwytami. Jest w ciągłym ruchu, nieustannej galopadzie. Wyprawia przeróżne skoki i podrygi, błaznuje, szafuje minkami, uśmieszkami, tryska galanterią i wdziękiem. Z początku drażni, potem zaczyna zastanawiać. Musi być przecież jakiś sens w tej komicznej żonglerce niewybrednymi gierkami, w tej zgrywie bez miary i umiaru. Istotnie, nie jest to tylko popis aktora ani "szutka" reżysera. Nawet poły fraczka, majtające się przy ziemi mają znaczenie.
Ubranie Chlestakowa jest bowiem jego kostiumem. Ustroił się "stołecznie" a pretensjonalnie, aby olśnić ojca, zagrzebanego gdzieś tam, na rubieżach saratowskiej guberni. Przekonać, że on "nie tylko przepisuje", lecz robi karierę, ociera się o wielki świat. Wymarzony i niedostępny, podpatrywany pożądliwie z daleka, z przedpokoi, przez dziurkę od klucza. W istocie to "nicość kancelaryjna", urzędnicze zero, tak samo małe i prowincjonalne jak czynownicy z mieściny, do której trafił przez przypadek. Tylko tu może błysnąć, upozować się na ważną osobistość. Ze swoich wyobrażeń, bardzo parafialnych. Chlestakow nieustannie gra, demonstruje siebie, czyli karykaturę salonowego bywalca, ulubieńca władz i dam. Karykaturę dygnitarza. Kostium okazał się przydatny. "Galanteryjne, psiakrew, zachowanie" - jak mówi Osip - także. Oszuści zostali oszukani. Przez oszusta.
Chlestakow Englerta jest układny i gładki jak lokaj. I bezczelny jak kelner. Jest cyniczny do dna i kompletnie amoralny, Horodniczy ma przynajmniej świadomość, że robi świństwa. Chlestakow ciągnie forsę, jakby leciała z nieba. Co więcej, jakby spadała na niego słusznie. No cóż, stołeczny szlif, a i pokolenie nie to, co doszczętnie zrutynizowani, ospali powiatowi urzędnicy. Gdyby Chlestakow zdołał dorwać się do jakiejkolwiek władzy, Horodniczy wyglądałby przy nim jak anioł czynowniczej rzetelności i uczciwości.
W warszawskim przedstawieniu nie ma olśniewających kreacji, jak to ongiś w "Rewizorze" bywało. Jest tekst Gogola, lepszy niż aktorskie sztuczki, podawany lekko, swobodnie, wartko, bardzo dowcipnie. No i czysto. Razem z końcówkami. Dejmek nie stara się bowiem być bardziej zjadliwy od Gogola, bardziej drapieżny czy demaskatorski. Nie chce też być od niego mądrzejszy Wykonał zabieg nieco perfidny i ogromnie niepopularny. Postawił na śmiech. Można to przedstawienie odbierać jako zabawną komedię o farsowej przygodzie pewnego szałaputa wśród uciesznych ludzików. Można dostrzec to co kryje się pod rozchichotaną wesołością. Z pewnością nie jest to Gogol modny, misternie ufryzowany jak na litografii. Raczej ten z portretu: spokojny, na pozór dobroduszny, "dowcipny Małorus" z leciutkim, ale wymownym, ironicznym uśmieszkiem.
Swoją drogą, czy można jeszcze zrobić w teatrze "Rewizora" jako komedię groźną, demaskatorską i zjadliwą? Dziś kiedy urzędnicze fotele w naszej północnej stolicy dygoczą tak samo jak powiatowe stołki? Nie wiem.