Artykuły

Zgaga gagów czyli śpiewający klawisze

Zamiast kurtyny - olbrzymie "prześcieradło" niby kinowy ekran. Ale chyba jesteśmy w teatrze. Wszak niektórzy widzowie - korzystając, że światło jeszcze nie zgaszone - przeglądają teatralne programy. A mają co oglądać! Bo program - to teczuszka z rysunkami Szymona Kobylińskiego. Każdy rysunek zaś - to satyryczny komentarz, kąśliwa aluzja do wydarzeń z ostatnich dwudziestu lat naszych narodowych dziejów. Czytelnicy lubią Kobylińskiego, a przecież w niezbyt wielu rękach widzę jego "rysunkowe felietony", wydane z okazji kolejnej premiery we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Cóż, teczusz-ka (dwadzieścia parę kart) kosztuje dwieście złotych. Wiadomo: ceny biletów w teatrach dotowanych ustalane są odgórnie, a wydawnictw - nie. A że dyrektorom i zespołom ciąży świadomość deficytu, tylko czekać - a program teatralny będzie kilkakrotnie droższy od biletu!

Tymczasem ekran ożywa. Niezbyt wyraźnie, jakbym - cofnąwszy się o trzydzieści parę lat - znalazł się w salce kina objazdowego, widzę znak Polskiej Kroniki Filmowej. Potem - już całkiem dokładnie - napisy z nazwiskami aktorów, biorących udział w zaczynającej się właśnie premierze. Tym sposobem Maciej Domański, adaptator i inscenizator powieści Stawińskiego, przypomina, że ponad ćwierć wieku temu Andrzej Munk wprowadził do naszej narodowej wyobraźni postać Jana Piszczyka. Piszczyk, co prawda, narodził się pod piórem Jerzego Stefana Stawińskiego, jednak powieść "Sześć wcieleń Jana Piszczyka"(1959) nie miała takiego rezonansu, jak film "Zezowate szczęście" (1961) - z Bogumiłem Kobielą w roli głównej. Nic więc dziwnego, że Domański, usceniczniając "Smutnych losów Jana Piszczyka ciąg dalszy" (1986), odwołał się do tytułu filmu Munka: niby składa hołd głośnemu dziełu, a tak naprawcie to ma nadzieję, że magnetyczna siła legendy "Zezowatego szczęścia" przyciąganie widzów do teatru. I trzeba przyznać, że w swych nadziejach się nie zawodzi - sala jest pełna, kasjerka rozkładając ręce obwieszcza, iż wszystkie bilety wyprzedane. A może to zasługa samego spektaklu? Na razie trudno to rozstrzygnąć - jest 12 września, tydzień po premierze prasowej, opinia o przedstawieniu jeszcze się "w mieście" nie ustaliła.

Ale oto Jan Piszczyk we własnej osobie (to jest: w osobie Henryka Talara) przerywa projekcję. Stwierdza autorytatywnie, z nutą pretensji w głosie, że Stawiński nałgał, zarobiwszy przy tym niezgorzej na jego, Piszczyka, podretuszowanym życiorysie. Piszczyk proponuje teraz Stawińskiemu, który - wywołany spośród publiczności - zjawił się, a jakże, na scenie, aby opowiedział ciąg dalszy; tym razem - prawdziwiej. Warunek jeden: honorarium dzielą się po połowie. Pisarz (w jego roli występuje Eugeniusz Kujawski) przystaje na tę propozycję. Zaczyna się retrospekcja - Piszczyk w kiciu.

Przedstawianie Piszczykowych losów - wydarzenie po wydarzeniu, scenka za scenką, po bożemu - przerywane będzie wszelako, od czasu do czasu, autotematycznymi wtrętami: a to Bohater szuka porady u Autora, a to Autor, niczym Anioł Stróż, roztacza opiekuńczą aurę wokół Bohatera. Nic z tego wszakże nie wynika - ani dla interpretacji losów scenicznych postaci, ani dla budowania scenicznycnapięć. Ot, takie sobie schematyczne urozmaiconko.

Na szczęście, Henryk Talar nie robi "za gwiazdę". Ani nie współzawodniczy z Kobiela - tworzy kreację niezależną, choć niezbyt wyrazistą (ale tu i Stawińskiemu zarzucić trzeba, że "dalszy ciąg" nie ma wigoru i przewrotności pierwszego tomu). Piszczyk w interpretacji Talara to tak zwany "szary człowiek", a właściwie - człowieczek wplątany w tryby Historii, człeczyna mający niezwykłego pecha. Ta robota aktorska miałaby sens, gdyby sceniczny Piszczyk rzeczywiście zderzał się z Historią, niechby i z jej karykaturą. Ale świat "Zezowatego szczęścia c.d." w Teatrze Współczesnym - konstytuuje piosenka (zapis tytułu powtarzam za programem, choć powinno być: cd.). Tym samym konflikty - w ich istocie - zostają unieważnione, miejsce Groteski zajmuje pokraczny Gag.

Czy mam coś przeciw gagom w teatrze? Ależ nie - dowcip "streszczający" istotę przedstawianej rzeczywistości to znakomity środek wyrazu! Gorzej - gdy istnieje on sam dla siebie. Całkiem źle - gdy każdy jest na to samo kopyto, a nie na temat. Ta ostatnia sytuacja w spektaklu Domańskiego zdarza się, niestety, nie tak znów rzadko. Reżyser zachowuje się tak, jakby nie wierzył ani w Stawińskiego, ani w Talara. Sądzi, iż widz dopiero wtedy poczuje się usatysfakcjonowany, gdy spadnie z krzesła - ze śmiechu.

Tymczasem śmiech - wywoływany przez serię gagów - staje się coraz bardziej pusty. I łatwy. W dwojakim sensie: formalnym i ideowym. Łatwo dziś bowiem śmiać się ze stalinowskiego schematyzmu - cenzor już brwi nie podniesie. A czy trudno "wykonać dowcip": "śpiewający klawisze"? Lub: "milicjanci w becikach"? Toż to samograj. Na dodatek - niewiele z tego samograjstwa wynika (a ma inscenizator i "lepsze" witze, jak choćby siusianie na komendę). Czyżby Domański mniemał, że tym sposobem, obśmiawszy minione epoki, uwalniamy się od ich dziedzictwa? Nic z tych rzeczy! A przecież społeczne postawy sprzyjające powrotowi stalinizmu - niech Bóg uchowa! - ciągle jeszcze trwają (patrz: artykuł Andrzeja Kurza w krakowskim "Zdaniu"). Owszem, są w spektaklu sekwencje, w których śmiech jest "na temat", co więcej - dowcip idzie wówczas w parze z trafną analizą psychologicznej i politycznej sytuacji bohatera. Oto Piszczyk, w pięćdziesiątym szóstym zwolniony z więzienia, snuje się ulicami Warszawy. Staje przed majestatem Pałacu Kultury. Klęka. Pałac wydaje mu się bowiem ołtarzem nad ołtarze (scenografia: Urszula Kubicz). Natomiast w sekwencji "odbijany" ("taneczne" potraktowanie wystąpienia studentów z 68 roku) fałsz aż zgrzyta; zwłaszcza tym, którzy pamiętają, kto co komu - w przenośni i dosłownie - odbijał. A czy lata siedemdziesiąte to tylko dyskoteka i postawienie wszystkiego - wraz z Pałacem Kultury - na głowie?

Za dużo wymagam? To tylko rozrywkowy spektakl - dla oddechu i odsapnięcia? Ale - w takim razie - po co owo zezowanie ku "Zezowatemu szczęściu" Andrzeja Munka? Bo rzeczywiście, gdy się patrzy na bezpretensjonalnie stepującą kolejkę (lekcji stepowania udzielał Henryk Sawicki, choreografia - Jan Szurmiej), można pomyśleć: po co ci ludzie marnują się w Teatrze Współczesnym? Na estradę! No, niech już będzie do "Syreny"!

A tak - za gagiem goni gag, "Bajo bongo" homogenizuje problemy docenta Tubalnego, a z tych gagów zgaga jeno, o rany!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji