Tak i tak
Nie ma sceny ani teatrzyku Trieplewa. Przestrzeń gry jest niewielka. Kilka krzeseł, potem jakiś manekin i wózek inwalidzki. Dekoracje markują raczej niż przedstawiają park w posiadłości Sorina. I tylko raz - w czasie występu Zariecznej - otwiera się widok na jezioro. Ładny i stworzony właściwie z niczego. Na odległym planie, widocznym za drzwiami wejściowymi do sali Haliny Mikołajskiej, w nastrojowej poświacie snują się opary i widać nadwodną roślinność. - Po przerwie akcja przenosi się do wnętrza domu, więc publiczność przesiada się na "odwrotną" stronę specjalnie ustawionej widowni. Przed nią - też na małej płaszczyźnie, rozgrywać się będzie akt III i IV: krzesełka, kanapki, niklowany barek na kółkach z lat (przynajmniej) dwudziestych, schodki, okna, zastawki... Gdzie rzecz się dzieje? W Rosji, ale o tym informują wyłącznie nazwy miast i nazwiska scenicznych postaci. Kiedy? Trudno ustalić 110 czy 75 lat temu. Może zawsze... Dekoracje i związane z nimi realia historyczno-obyczajowe są niezbyt ważne. Jeśli już, to o tyle, o ile swą daleko posuniętą nieokreślonością czasowo-przestrzenną skupiają uwagę na ludziach i tym, co między nimi się dzieje. Miedwiedienko kocha Maszę. Masza - Trieplewa. Trieplew - Zarieczną. Zarieczna porzuci Trieplewa i zwiąże się z Trigorinem, który żyje z Arkadiną flirtującą z Dornem. Potem Miedwiedienko ożeni się z Maszą nadal kochającą Trieplewa. Trigorin zostawi Zarieczną i wróci do Arkadiny. Zakochana w nim ciągle Zarieczna raz jeszcze odtrąci Trieplewa. Ten skończy samobójstwem "Pięć pudów miłości"! No, może trochę mniej, bo w przedstawieniu pominięto postać Pauliny, od lat kochającej Dorna. Ale wracajmy do teatru nie myśląc jeszcze o dramacie. Na tej miłosnej kanwie rysują się ludzkie postawy, dążenia i tęsknoty. Ludzie mijają się, choć chcą być blisko siebie. Niespełnione ambicje, krzywdy zawiedzionych miłości, cierpienia i smutek egzystencji w źle urządzonym świecie, w którym harmonia jest niemożliwa. Jedni gdzieś jeszcze idą, inni od dawna stoją już w miejscu. Ale wszyscy, wrażliwi i niewrażliwi, mądrzy i niemądrzy, są bezradni wobec przeciwności losu. Cierpienie jest nieuchronne. Na początku III aktu, gdzieś ponad dekoracją, pojawia się przez chwilę znak krzyża - ludzkiej męki. Akcja toczy się wolno jak narracja niespiesznej opowieści. Zdarzenia sceniczne są niezbyt eksponowane i prawie wszystkie mają podobną wagę. Nawet zerwanie przedstawienia przez Arkadinę nie jest powodem do wielkiej awantury. Tylko finałowy strzał Trieplewa jest prawdziwym wydarzeniem, bo słychać go głośno i chwilę później kurtyna gwałtownie opada - światło gaśnie jak nożem ucięte. Ale to wyjątek. Ludzie milczą, mówią, snują się, czekają, wychodzą i przychodzą, mają do siebie żale i pretensje, trochę piją i grają w loteryjkę. Rytm tych działań i rozmów jest subtelnie różnicowany. Tempo umiarkowane - "moderato cantabile". Nastrój, który z tego wszystkiego powstaje, też jest jak z Martwych liści albo francuskich filmów o miłości i przemijaniu: melancholijny smutek szlachetnego melodramatu, w którym nie ma miejsca dla zgrzytów, kontrastów i głośnego śmiechu.
"Aktorski koncert" napisała o tym przedstawieniu Wanda Zwinogrodzka. Koncerty bywają na różnym poziomie i rozmaite rzeczy mają w programach. Ale to prawda, że grają płynnie i starannie, że słychać wszystkich i nikt nie grzeszy przeciwko prawdzie scenicznych zachowań, czemu tym razem wyraźnie sprzyja kameralność całego przedsięwzięcia. Co grają? Joanna Bogacka przedstawia Arkadinę jako osobę dość przeciętną. Co wcale nie musi być łatwe. Jej Arkadina - egoistka i trochę kabotynka - zabawnie chroni resztki swej młodości, a wobec mężczyzn stosuje metody tyleż proste, co skuteczne. Jako aktorka największe sukcesy odnosi chyba w rolach konwersacyjno-salonowych w stylu "grandę coquette", gdyż dialoguje gładko, a nawet finezyjnie. Gorzej zapewne wypada w rolach dramatycznych, jeśli wolno tak sądzić, po nie wykorzystanych możliwościach w scenach z Trieplewem i z Trigorinem. Masza - Joanny Olszewskiej też jest postacią nieskomplikowaną. Znudzona Miedwiedienką i prawie już pogodzona z byle jakim życiem, niezbyt skutecznie ukrywa swą miłość do Trieplewa za tandetną pozą prowincjonalnej dekadentki. - Małgorzata Rudzka w roli Niny Zariecznej podoba się powszechnie. Nie bez powodu. Ma - bez wątpienia - niecodzienną, naturalną subtelność i prawdę scenicznej obecności oraz niezwykłą wrażliwość, bez których trudno marzyć o zagraniu tej partii. W roli Zariecznej to jednak nie starcza. Dystans, który trzeba pokonać w tej roli jest nieporównywalny z innymi w tej sztuce: od egzaltowanej naiwności niewiele jeszcze rozumiejącej dziewczyny do heroizmu młodej, ale już bardzo doświadczonej kobiety, która świadomie wyraziła zgodę na istnienie w świecie bezsensownym i z natury swojej tragicznym. Ona idzie i zaszła dalej niż Trieplew, który zagubił się, zatrzymał w miejscu i dlatego ginie. Rudzka trzy pierwsze akty (pomijając sprawy od aktorki w nikłym stopniu zależne) gra bardzo pięknie. W IV, który od poprzednich dzieli cała epoka doświadczeń Zariecznej, znajduje się wszakże niemal w tym samym miejscu. Jej Nina jest wprawdzie bardziej zmęczona i ekspresyjna, ale niewiele świadczy o tym, żeby zmieniła pogląd na świat. Nowe sensy kłócą się z dawnymi emocjami. W ogóle odnoszę wrażenie, że Małgorzata Rudzka raczej pokazuje nam wewnętrzny stan Niny Zariecznej, aniżeli rozwija i kontroluje tematy składające się na tę rolę. Tak czy inaczej, jest to z pewnością rola warta komentarza. Tyle o paniach. Antoni Ostrouch jako Miedwiedienko jest uosobieniem nudnej, powszedniej dobroci. Dorn - Wojciecha Duryasza jest - jak trzeba - człowiekiem mądrzejszym od innych, tyle że - wnioskując tylko z przedstawienia - nie wiadomo z jakiego powodu. Witold Skaruch gra Sorina w sposób bliski scenicznym tradycjom postaci. Być może pomylono się kiedyś nadając temu Sorinowi tytuł sądowej ekscelencji, ale jest w nim także niebanalne pomieszanie ciepła, bezradności, nostalgii i zgryźliwości. Trigorin - Adama Ferencego zasługuje na większą uwagę- Spokojny, bierny, wyciszony, smutny, od początku godzi się na życiową przewagę Arkadiny - kochanki i opiekunki. Kiedy jednak ukradkiem powraca z wyprawy nad jezioro, to jest w nim trochę radości i chłopięcego wdzięku. Związek z Zarieczną mógł być dla niego trochę podobną eskapadą. W finale znów ma przed oczyma pustkę. I wreszcie Trieplew - najlepsza z ról, w jakich widziałem Mariusza Bonaszewskiego: wrażliwy, nerwowy, frustrujący, zbuntowany przeciwko rutynie starszych i obyczajom matki. Najpierw - w tym przedstawieniu - grafoman, wystawiający swoją sztukę metodą "prawa ręka za lewe ucho". Nie o treść mu chodzi, tylko o "nowe formy". Potem, kiedy jego pisarstwo zyska już uznanie, twórczość straci dla niego znaczenie. Bo najważniejsza jest miłość do Zariecznej. Przyczyną samobójstwa Trieplewa nie jest więc absurd i brak celu istnienia, tylko zwykły zawód miłosny. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Dobrze grane przedstawienie, kulturalne i sprawnie zrobione przez Andrzeja Domalika, początkującego przecież w teatrze filmowego reżysera. Jedno z najlepszych w tym sezonie na warszawskich scenach... Można ocenić spektakl w ten sposób. Można też zaniemówić z zachwytu i skończyć recenzję takiej oto "śliczności" obrazkiem: "Biały smukły ptak zrywa się do lotu, szerokim łukiem szybuje nad taflą jeziora, strącony kulą z nieboskłonu - opada z rozpaczliwym trzepotem skrzydeł, zastyga w martwy strzęp materii...". Kiedy jednak zastanowić się głębiej, pojawiają się wątpliwości. Przede wszystkim dramat oglądany na scenie wydaje się przereklamowany. Napisano o nim całą bibliotekę, mówiono, że to arcydzieło, twór o konstrukcji doskonałej, że od niego zaczął się w poważnym stopniu nowoczesny teatr, a tymczasem... Jakiś fragment sztuki Trieplewa o zupełnie niejasnej treści włączony do środka utworu, jakieś cytacje z Hamleta (także we wspomnianym wyżej fragmencie) bez żadnych konsekwencji, niewiele znacząca osoba Miedwiedienki, postać Dorna zawieszona w powietrzu i przez połowę wieczoru snująca się bez sensu... Coś się nie zgadza. Nie ma rady, trzeba powrócić do Mewy Antoniego Czechowa, przepraszając za tę - po trosze - recenzencką mistyfikację. Więc teraz dla jasności w punktach:
1. Sztuka Trieplewa, której treść w przedstawieniu unieważniono zamazując ją skutecznie piskami i szemraniem Niny, jest czymś więcej niż świadectwem literackiej grafomanii. Nie dlatego, że wyraża poglądy zbliżone do koncepcji Władimira Sołowiowa (bo tego rodzaju identyfikacja nie może mieć w teatrze konsekwencji), ale z tej racji, że zawiera opozycję "materii" i "ducha", podstawową dla całego dramatu. To przeciwieństwo pojawia się już w pierwszej scenie utworu i w różnych wersjach (konkretne - abstrakcyjne, codzienne - wieczne, zmysłowe - idealne), powraca stale, kształtując zarówno ogólny porządek świata przedstawionego, jak i sfery istotne dla zachowań bohaterów: erotykę, obyczaje, sposób spędzania czasu, uprawiania literatury. Dla przykładu: pominięcie w przedstawieniu postaci Pauliny i jej męża Szamrajewa, mocno zakorzenionych w codzienności, likwiduje niemal zupełnie misterny Czechowowski kontrapunkt zderzeń tego co "wysokie" z tym co "niskie", widoczny w dziesiątkach scen i sytuacji. Przykład doprasza się ukonkretnienia. W przedstawieniu Andrzeja Domalika Trieplew zamiast ubitej mewy przynosi Zariecznej jedno tylko białe piórko. Ładne to nawet i poetyczne, tylko zupełnie z innego utworu. W Mewie Antoniego Czechowa wygląda to tak: Nina ofiarowuje kwiaty Dornowi, które odbiera mu Paulina, a potem wchodzi Trieplew i ofiarowuje Zariecznej ptasiego trupa. Wolę Czechowa.
2. Rezygnacja z postaci Szamrajewów ma także inne niedobre konsekwencje. Skreślenie zakochanej w Dornie Pauliny przekształca jego postać - pozbawioną scen najważniejszych - w figurę papierową i pozbawioną większego sensu. I ponadto... Postaci z Mewy przeglądają się w sobie jak w krzywych zwierciadłach. Teatralne zachwyty Szamrajewa są przecież karykaturą gwiazdorskiego samochwalstwa Arkadiny, a los starzejącej się w nieszczęśliwej miłości Pauliny, tworzy perspektywę dla dalszych kolei związku Arkadiny z Trigorinem. Na tym skreśleniu tracą więc także inne postaci, nie mówiąc o tym, że w rezultacie przekazania wybranych kwestii i czynności prymitywnego Szamrajewa innym osobom dramatu, pojawiają się takie oto pytania: dlaczego kulturalny Sorin opowiada śmieszną, ale głupawą anegdotę o synodalnym śpiewaku? Dlaczego taktowny Dorn przynosi Trigorinowi wypchaną mewę, przypominając mu w obecności Arkadiny romans z Zarieczną?
3. Pamięć o sztuce Trieplewa i zawartych w niej ideach ("dusza wszechświata", utopia wieczystej harmonii, "tragiczny krąg życia") pojawia się w dramacie później wielokrotnie. I znów nie chodzi mi tylko o to, że rezygnując z wyrazistego przekazania treści sztuki Trieplewa te przytoczenia i nawiązania pozbawia się płaszczyzny odniesienia. Z ideami tymi wiążą się także decyzje ściśle teatralne, a nawet aktorskie wskazówki. W Mewie np. jest wiele linii kolistych: w pejzażu, ruchu, sytuacjach, układzie fabularnym. Nieprzypadkowo. Ten dramat ilustruje swoją strukturą tragiczny kołowrót bytu. Nina Zarieczna w ostatnim monologu, dzięki jego rytmowi i powtórzeniom, też wspina się w górę jak po spirali.
4. Sztuka o duszy wszechświata, napisana przez Trieplewa w Maeterlinckowskiej manierze, z pewnością nie jest dziełem formalnie doskonałym. Co zresztą rysem łagodnej parodii podkreśla sam Czechow. Ale u autora Mewy tak często bywa, że w kalekiej albo mało estetycznej formie tkwią prawdy i wartości istotne. I odwrotnie. Ten pisarz nie uznaje czarno-białych podziałów. Jego świat jest bogatszy i bardziej skomplikowany. Jeśli zgodzić się z takim poglądem, to nie ma powodu - jak to uczynił Domalik - przedstawiać tej rzeczywistości jako sterylnie wypreparowanej z wszelkiej prozy i brzydoty, bo na tym właśnie rzecz polega, że Sorin chrapie, a Masza - chociaż taka wrażliwa i egzaltowana - wącha jak chłop tabakę. Przy takim założeniu łatwiej byłoby też pokazać Arkadinę nie tylko jako skąpą, egoistyczną kabotynkę, ale również kobietę mądrą, utalentowaną, która "chorymi opiekuje się jak anioł".
5. "Komedia". Tak Mewę określił sam Czechow. I rzeczywiście ten utwór daje niemało powodów do śmiechu: namolna przyziemność Miedwiedienki, pretensjonalność Maszy, Szamrajew jak słoń w składzie porcelany, bezradne zrzędzenia Sorina, zwyczajna babskość wspaniałej damy Arkadiny, zderzenia sytuacyjne, dysonanse - pełniące w zupełnie innej poetyce - funkcje zbliżone do Brechtowskich efektów obcości... Jeśli nie lękać się kontrastów i wielobarwności, jeśli rysować postaci kreską wyrazistą, to przedstawienie Mewy może być tragikomiczne i głośny śmiech będzie się w nim splatał z prawdziwymi dramatami i okrucieństwem psychologicznych analiz. Mewa nie jest impresjonistycznym nokturnem. - Ale "komedia" w podtytule utworu ma chyba także głębsze znaczenie niż określenie gatunku. Jest Boska komedia Dantego, Nie-Boska Krasińskiego, Komedia ludzka Balzaka. I jest Mewa Antoniego Czechowa - komedia życia. Bo cały świat jest komedią... W finale Trzech sióstr pokazane to będzie jeszcze wyraźniej: śmierci Tuzenbacha towarzyszy "tararabumbija" - szybki i skoczny marsz na orkiestrę dętą.
6. W Mewie jest także Hamlet. Nie tylko cytowany. Czechow świadomie przywołuje elementy Szekspirowskiego schematu fabularnego: Arkadina - Gertruda, Trieplew - Hamlet, Trigorin - Klaudiusz, krążąca wokół jeziora Zarieczna - Ofelia... Przywołuje i kwestionuje, bo Ofelia tym razem nie umiera, wybiera Klaudiusza, a ten bywa także hamletyczny. Skoro wielcy Szekspirowscy bohaterowie przybrali w Mewie kształty zwykłych ludzi, to pewnie skala problemów i emocji jest porównywalna, co powinno wywołać jakiś skutek w grze aktorów i reżyserii. W przedstawieniu nie zauważyłem śladu zmierzenia się z tą kwestią.
7. Czechow cytat z Hamleta zderza w Mewie z fragmentem sztuki napisanej przez Trieplewa: utwór fabularny, oparty na zdarzeniach i porządku historii z dziełkiem pozbawionym akcji i rozgrywającym się poza czasem. W ten sposób ostro przeciwstawia dwa modele dramaturgii: porenesansowy i modernistyczny. Więc nie można - jak to z własnej inwencji uczynił reżyser - wplatać do sztuki Trieplewa cytatu z Hamleta, bo wielkiego to sensu nie ma, a likwiduje czystość opozycji. Tu chodzi o spór. 0 metodę przedstawiania w literaturze świata, do którego włącza się Czechow i Mewą - jako całością - proponuje sposób trzeci. Ten Czechowowski model jest sprzeczny zarówno z uniwersalistyczną i abstrakcyjną koncepcją Trieplewa (i modernistów) jak z historyzmem Szekspira, opierającym się na wielkich starciach ludzkich namiętności i dążeń. Historia, zdaje się mówić Czechow, toczy się stale i przychodzi do głosu w zdarzeniach powszednich, codziennych rytuałach, zwykłych ludzkich czynnościach. To w nich przecież kryje się dramat życia. Cała trudność polega na tym, żeby w zwyczajności, w życiowym konkrecie, nie przekształconym w abstrakcyjny znak symboliczny,zobaczyć i pokazać także to, co ostateczne i ponadczasowe. Inna metoda jest uproszczeniem. U Czechowa - i na tym polega uroda jego twórczości - to co idealne i wieczne realizuje się zawsze w tym, co materialne i czasowe. Ten cały wywód prowadzi do prostego wniosku: nie warto obdzierać dramatów Czechowa z realistycznej skóry, rezygnować z realiów i pozornie podrzędnych detali, bo chociaż łatwiej mówić wtedy o uniwersaliach, to redukcja taka niszczy utworów tych harmonię i Czechowa skraca o głowę.
8. "Przepiękna harmonia" - pojęcie, które pojawia się w Mewie... Ma ono znaczenie nie tylko estetyczne. W życiu, w realnym świecie, kontaktach ludzkich - czego dowodzą losy bohaterów - osiągnięcie takiego stanu jest niemożliwe. W dziełach sztuki szansa na spełnienie tej utopii jest większa. Świadczy o tym doskonałość konstrukcji Mewy, w której wszystkie postaci i motywy są związane i właściwie równorzędne, poezja splata się z prozą, komizm z tragizmem, w którym w idealnej polifonicznej zgodzie współistnieją elementy wszystkich właściwie prądów tamtej synkretycznej epoki: od naturalizmu po symbolizm najwyższej próby. Bo Mewa dysonansom rzeczywistości przeciwstawia harmonijność swojej literackiej formy. Dramaty Czechowa łatwo skracać, ale nie ma potrzeby i nie należy. Te utwory są jak równania matematyczne.
*
Mógłbym mnożyć argumenty świadczące o dość powierzchownym rozumieniu przez reżysera utworu Czechowa. Pisać o niedocenieniu języka (bo przecież bohaterowie różnią się pod tym względem), o tym, że w późnych dramatach Czechowa kurtyny (obojętne: pluszowe czy świetlne) opadają zawsze powoli, bo życie toczy się dalej i jego biegu nie zakłócają nawet tak istotne zdarzenia jak ludzka śmierć... I nie chodzi mi przy tym o obronę literatury. Ja bronię teatru. Gdyż myślę, że z Mewy wynika teatr dużo lepszy, bogatszy, mądrzejszy i bardziej nowoczesny niż ten, który udało się stworzyć Andrzejowi Domalikowi. - Przedstawienie podoba się publiczności. To dobrze, bardzo dobrze. Ale warto też pomyśleć, dlaczego. Sądzę, że jedna z przyczyn jest następująca. Reżyser w sposób udany i dokładny pokazał na scenie współczesny stereotyp Czechowowskiego dramatu. Nie ma już w nim "bieriozek", picia herbaty, rosyjskości i kumkania żab. Tak było za Stanisławskiego i trochę później. Na współczesny teatralny stereotyp tej dramaturgii składa się melancholijny nastrój, powolny rytm, smutek i brak humoru, rozmijanie się beznadziejne ludzi i dużo bieli. Stereotypy szkodzą i bywają pożyteczne. W życiu codziennym często ułatwiają porozumienie. Oprócz uproszczeń i fałszywych uogólnień zawierają też prawdy powszechnie znane i nie kwestionowane. Mają niekiedy urodę i potrafią wywoływać wzruszenie. Ale nie poszerzają naszej wiedzy o świecie i sztuce.
P.S. W programie tego przedstawienia przytoczono fragment listu Czechowa do Suworina: "Bawi u nas malarz Lewiatan..." Drukarnia niewinna, bo w tekście udającym faksymile rękopisu potwór Lewiatan straszy czterokrotnie. Biedny Isaak Lewitan! Ktoś znowu pomylił Dziady "wileńsko-kowieńskie" z koleją warszawsko-wiedeńską. Takie czasy.