Grać warto choćby dla jednego widza Melpomena na dziadach
Lament wokół braku pieniędzy na teatr nie ustaje. Obcięty budżet, brak pieniędzy na czynsze i pensje. Nadal jednak odbywają się premiery, które są może efektem przygotowań ubiegłego sezonu, ale świadczą o tym, że teatr żyje. Dotacje są niewielkie. Dlatego dziś teatr musi żyć także "z widza".
Jak twierdzi Zbigniew Korpolewski, dyrektor "Syreny", widz "przypadkowy" dzisiaj nie istnieje. W repertuarze teatru przy Litewskiej dominują przedstawienia rozrywkowe, o charakterze kabaretowym. Nie jest to sztuka przez duże "S", ale listopadowa frekwencja (93; proc.) świadczy o utrafieniu w gust części publiczności.
W większości pozostałych teatrów zdecydowana część widowni to młodzież i ludzie w wieku średnim. To dzięki nim zwiększają się wpływy kasy. Jednak, jak twierdzi Maciej Prus, dyrektor "Dramatycznego", publiczności nigdy się nie zna. Na dużej scenie teatru Macieja Prusa, prócz słynnego "Metra" wystawiane są takie sztuki jak "Szewcy" i "Nie-boska komedia". Te pozycje zyskały pewną aprobatę widowni, dwie ostatnie - szczególnie szkolnej, bo jak twierdzi kierownik biura obsługi widzów, Teresa Szorc, obejrzenie przedstawienia zwalnia młodzież od przeczytania lektury. Słabnącym powodzeniem cieszą się spektakle grane przez zespół Teatru Dramatycznego w sali im. Mikołajskiej. "Kotlety św. Franciszka" Themersona mają niewiele sympatyków w Polsce, ale zdaniem dyrektora każdego widza należy szanować i grać choćby dla jednego człowieka. Straty pokryją, zyski z innych spektakli.
Nie jest regułą, że wielki repertuar z góry skazany jest na niepowodzenie. W "Ateneum" można oglądać "Burzę" Szekspira w reż. Krzysztofa Zaleskiego. To typowa klasyka, a jednak po wejściówki ustawia się długa kolejka. Bywa jednak, jak w Kameralnym przy ul. Foksal, że na widowni zasiada sześć osób.
Statystyczny Polak nie oczekuje płytkiej rozrywki. Nie należy także do wybitnych znawców literatury. Idąc do teatru chce się wzruszyć, zachwycić. Dla niego wtedy taki spektakl jest dobry