Artykuły

Zazdrość i sztylety. Po premierze "Makbeta" w Teatrze Śląskim

Najnowsza premiera Teatru Śląskiego "Makbet" Williama Szekspira była swoistym eksperymentem. Reżyser Henryk Baranowski zdecydował się na podwójną obsadę nie tylko głównych ról, ale i postaci drugiego planu. Makbeta odtwarzali na zmianę Polak - Artur Święs oraz Brytyjczyk - Peter Tate; ten ostatni mówiący kwestie bohatera w języku angielskim.

W trzydziestej minucie przedstawienia nad sceną pojawia się ekran, na którym widz obserwuje wściekłą, ale i zabarwioną lękiem, twarz Makbeta. Władca siedzi w czerwonym fotelu nieopodal sypialni, w której jego żona uprawia seks z Duncanem. I choć tej sceny, w takim kształcie, u Szekspira nie ma, to przecież mogłaby być. Narkotyczne przywiązanie zbrodniczej pary pozostaje zagadką dla interpretatorów "Makbeta". W zamyśle Williama Szekspira musiało istnieć między postaciami coś, co - choć nienazwane - było przyczyną tak silnego wzajemnego uzależnia. Dlaczego nie mogłoby to być pierwotne, zwierzęce pożądanie, o sado-masochistycznym podłożu? Albo poczucie winy bezpłodnego Makbeta, uznającego zdrady żony za cenę, którą musi płacić za przetrwanie małżeństwa? Dlaczego Lady Makbet, zraniona bezpłodnością męża, nie mogła wpaść w obłęd, miotając się między chęcią zemsty a chorobliwie macierzyńską wobec Makbeta czułością? Toksyczna miłość znana jest psychologom. Ona popycha ludzi do czynów, których sami potem nie rozumieją...

Henryk Baranowski tak właśnie interpretuje tę najbardziej zawikłaną z tragedii Szekspira. Na dnie duszy bohaterów, właściwie w ich podświadomości, szuka przyczyny zła, które potężnieje z mordu na mord. Problem przejęcia władzy nie jest wprawdzie motywem drugoplanowym ich działania, ale to konsekwencja obsesji, a nie bezpośrednie pragnienie rządzenia. Prawdopodobnie, gdyby nie okoliczności, Makbet i jego żona nie przewróciliby porządku w państwie. Ale na pewno popełniliby inną zbrodnię, uznając tajemniczą wróżbę Wiedźm za przymus morderstwa. Pełni kompleksów i nienasyceni wpadają w pętlę okrucieństwa, czując spełnienie, być może także seksualne, tylko zabijając innych. W katowickim przedstawieniu bardziej ona niż on, bo Makbet od początku nosi w sobie rys rezygnacji. Tak buduje tytułową postać Artur Święs, którego swoiście "miękki" sposób grania pozostaje w kontrze z duszącym lękiem sennych majaków Makbeta i ostrą ekspresją Anny Kadulskiej w roli królowej. Dzięki temu posunięciu, gdy śmierć obojga odwraca nagle role i to ona wydaje się bardziej świadoma potworności, jakich byli przyczyną, wrażenie jest przejmujące.

Druzgocący finał, po logicznie poprowadzonej akcji, byłby idealną pointą oryginalnego spektaklu. Tymczasem Baranowski, nie ufając sile swojego pomysłu, dokleił na koniec katastroficzny galop przez historię świata, bez umiaru mnożąc sceniczne efekty. W rezultacie przedstawienie, które przedtem imponowało czystością dramaturgiczną (rytm nastrojów, harmonia obrazu i muzyki) zmienia się w teatralną kakofonię, mającą udowodnić, że Zło jest wieczne. Cierpi na tym sens i... scenografia Romana Maciuszkiewicza, jeden z najpiękniejszych elementów spektaklu, w finale tracący całą metaforyczną moc. Powiększone, oniryczne w klimacie, obrazy tego malarza, skrzyżowane z projekcją zdjęć filmowych Adama Sikory, falują w przestrzeni sceny, która otwiera się i zamyka niespodziewanie, tworząc półbaśniowe, a półrealistyczne płaszczyzny. W tym świecie bez zgrzytu poruszają się postacie, równie zawieszone między rzeczywistością a snem szaleńca. Georgi Lapaishvili odział je w stroje, w których średniowieczny krój koresponduje ze współczesnością. I całą tę aurę, mającą coś z ulotności mydlanej bańki, przekłuwa ostry, współczesny motyw bałkańskiej (lub każdej innej) wojny. A przecież zaskakująca interpretacja i wyważony kształt inscenizacyjny nie potrzebowały odsyłaczy do współczesności.

***

O wersji angielskiej Regina Gowarzewska-Griessgraber:

W przedstawieniu najbardziej podobała mi się Barbara Lubos-Święs jako Lady Makbet. Od początku pożądanie, niespełnienie i chęć zdobycia władzy prowadzą ją po cienkiej granicy między szaleństwem a światem rzeczywistym. Była kłębkiem emocji. Za to Anglik Peter Tate podszedł do Szekspira klasycznie. Mówi do widza piękną angielszczyzną, jest precyzyjny i za chłodny, jak na emocje, które usiłuje budzić Henryk Baranowski.

Nie mam żadnych zarzutów do jego aktorstwa, jest znakomitym interpretatorem. Jego zrozumienie "Makbeta" nie przystawało jednak do, i tak skomplikowanej, całości. Na jego kolejny występ publiczności przyjdzie poczekać do czerwca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji