Artykuły

Witkacy z obowiązku

Nie wiadomo skąd, nad sceną pojawił się gołąb. Wyfrunął z nadscenia, przeleciał pod ramą portalową, usiadł na siatce zabezpieczającej most reflektorowy wiszący nad widownią. Po paru chwilach powtórzył lot. W świetle górnych reflektorów łopoczący skrzydłami ptak wyglądał o wiele bardziej imponująco niż w stadzie na Plantach; z miejsca też przyciągnął uwagę premierowej widowni. Jego występy nie były przypadkowe, działał w starannie wybranych momentach: wtedy, gdy trzeba było za wszelką cenę podtrzymać słabnącą uwagę widzów. Niewątpliwie pełnił konkretną artystyczną misję, której zleceniodawcą mógł być tylko nieboszczyk Witkacy. Nie byłaby zresztą taka misja czymś specjalnie nadzwyczajnym; Janusz Degler dysponuje pokaźną, jak wieść niesie, kartoteką ingerencji Witkacego w życie i twórczość jego dzisiejszych admiratorów i badaczy.

Ale czemu wobec tego wysłannik, tak aktywny w pierwszym akcie, nie pokazał się nad sceną w akcie drugim? Mam przykre podejrzenia: otóż mądry ptak, wyposażony - to niewątpliwe - w dramaturgiczny instynkt, musiał niestety dojść do wniosku, iż tego przedstawienia nie ożywi, nawet gdyby przemienić się zdołał w albatrosa. I zapewne melancholijnie ulotnił się, by o smutnych spostrzeżeniach zawiadomić zaświatowego mocodawcę.

Inscenizacja "W małym dworku" przygotowana przez Romanę Próchnicką ustrzegła się niemal wszystkich grzechów notorycznie popełnianych przez dzisiejsze witkacowskie przedstawienia. Nie było tu żadnej groteski formalnej: surrealistycznych strojów ani malowania twarzy aktorów we wszystkie kolory tęczy. Nie było tanich błazenad ani obśmiewania tekstu ze sceny. Nie było politycznego aluzjanctwa. Nie było szaleństw scenografa ani muzyka, nie było nadinwencji reżysera usiłującego udowodnić, że od Witkacego jest bądź nowocześniejszy, bądź mądrzejszy. Nie było orgii pomysłów, nie było nadmiaru pomysłów, nie było pomysłów w ogóle. Żadnych. Oto druga skrajność.

Powstało przedstawienie będące swoistą ilustracją historycznoliterackich definicji. Co egzaminowany może nam powiedzieć o sztuce "W małym dworku"? No więc, proszę komisji, sztuka jest parodią dramatu Rittnera "W małym domku". Witkacy dopowiada tu ciąg dalszy dramatu Rittnera: widmo zamordowanej, z zazdrości żony wraca do męża i kochanków, wyjaśnia zakres i chronologię swoich zdrad, po czym wyprowadza córeczki w zaświaty. Postacie i ich problemy są tu ośmieszone i zdeprecjonowane poprzez zastosowane deformacje, groteskowe zderzenia sytuacyjne i surrealne dialogi. Całość jest, proszę komisji, artystyczną polemiką z zastanym modelem teatru i dramatu. Dziękujemy egzaminowanemu. No i tę właśnie historycznoliteracką polemikę sprzed lat pięćdziesięciu Teatr Bagatela wyinscenizował dziś z podziwu godną solennością.

Scenograf Paweł Vogler zbudował na scenie sielski,lekko kiczowaty pejzażyk z dość ruderowatym dworkiem, huśtawką, nagimi drzewami i bladym słońcem w tle; całość podświetlił niepokojącą, siną poświatą. Tradycyjnie komediowe postacie mieszkańców dworku zostały nieco tylko skarykaturowane (Mariana Czecha, pierwszego zazwyczaj do szarży, przelicytował w minach i groteskowych gestach Jacek Strama; umiar zachowywali Piotr Różański i Julian Jabczyński). Dawno nie widziana Ewa Lassek po królewsku celebrowała parodystycznie "naturalne" kwestie żony-widma, zaś reżyserka przez wprowadzenie dublerki i ukazywanie postaci w kilku miejscach jednocześnie efektownie podkreślała jej bezcielesność. Całość odgrywano z rzetelnością godną "klasyka europejskiego teatru absurdu" (który to tytuł honorowy z nabożnym Podziwem eksponowała Gazeta Krakowska w dniu premiery).

Wszystko to na tle głupstw, które się z Witkacym na scenie wyrabia, wzbudzić mogło nawet pewien szacunek. I aż przykro stwierdzić, że cała ta solenność i rzetelność poszła na marne, że ta sztuka w tym kształcie scenicznym musiała się stać artystycznym nieporozumieniem. Albowiem jest sporo dramatów Witkacego, które domagają się od sceny polskiej uważnego i rzetelnego przeczytania tudzież lojalnego wobec logiki Witkacego przedstawienia. Jest, owszem, sporo takich dramatów, aliści od dawna nie należy do mich "W małym dworku" - sztuczka prościutka, błaha i szalenie już przestarzała. Po jakiego diabła prezentować dziś sceniczną polemikę z dramaturgią Rittnerowską, skoro zdążyliśmy skutecznie - niestety - zapomnieć, jak parodiowana dramaturgia wyglądała? Natomiast forsowne udowadnianie ze sceny, że ciasny realizm ogranicza sztukę, jest wywalaniem drzwi od dawna otwartych i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością współczesną. Sztuka Witkacego miała w swoim czasie pewną wagę, dziś jest szacownym zabytkiem, którego humor i oryginalność nie są w stanie zabić czyhającej w każdej scenie nudy. Dalibóg, nie wiem, jakim zabiegiem interpretacyjnym można by tę sztukę ożywić, niewątpliwie natomiast, jeśli reżyser wystawia "W małym dworku" bez żadnych działań galwanizacyjnych, to ostentacyjnie przyznaje, że nie ma tu nic do powiedzenia, że inscenizuje tekst muzealny.

Przedstawienie Romany Próchnickiej ominęło, jako się rzekło, niemal wszystkie grzechy dzisiejszego witkacowskiego teatru, obciąża je jednak grzech najbardziej podstawowy: nie wiemy, w jakim właściwie artystycznym celu zostało zrealizowane. A ściślej : wiemy, czy łatwo nam się domyśleć, ale domniemana motywacja z kwestiami artystycznymi ma raczej niewiele wspólnego. Oto trzeba było zagrać Witkacego - bo rok jubileuszowy, feta, nagrody, obowiązki, etc. Zaś "W małym dworku" jest w lekturze szkolnej - więc przynajmniej dziecięca frekwencja będzie zapewniona (dorosła wcale by chętnie na Witkacego nie przyszła). Dzieci obejrzą kulturalnie zrobione, choć nudne przedstawienie, zamiast czytać stary dramat - i też będą zadowolone. Być może, trafi się jakiś inteligentny dzieciak, który zada pytanie: dlaczego właściwie tego staroświeckiego, naiwnego, choć wesołego nudziarza uważa się za trudnego klasyka współczesności - ale to już jest problem pani nauczycielki. Tak czy tak obowiązek kulturalny został spełniony, a do rejestru Roku Witkacowskiego wszedł kolejny tytuł.

Ciekawe, jak się tam czuje teraz Witkacy po raz pierwszy w życiu i doczesnym, i wiecznym występując w roli obowiązkowego klasyka, którego w 1985 roku każda scena, chcąc nie chcąc, zagrać musi? Można go było zapytać, choćby posyłając kartkę przez tego zdegustowanego gołębia. Odpowiedziałby chyba swoim czterowierszem uniwersalnym:

Różnorodność przeżyć nigdy nie zaszkodzi,

jeśli się człowiek przy tym nie bardzo zasmrodzi,

a gdy i to nawet,i tak nic nie szkodzi,

bo właściwie mówiąc - kogo to obchodzi

Hej!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji