Artykuły

Cząstka nieśmiertelności

Słychać szum widowni. Światła jeszcze nie zgasły. Na scenę wchodzi dyrektor - Zbig­niew Zapasiewicz. Ustawia stolik, poprawia krzesła, pochyla się, sprawdza obicie desek sceny, daje znak gestem ręki dla zapalenia re­flektorów. Siada zamyślony i patrzy przez dłuższą chwilę w milczeniu na widzów. "Do­bry wieczór Państwu". Tak zaczyna się przed­stawienie sztuki Thorntona Wildera "Nasze miasto" w Teatrze Dramatycznym w Warsza­wie. Jest rok 1990. Prapremiera odbyła się w roku 1938. O tym dowiadujemy się od dyrek­tora. Scena jest pusta. Stoją na niej tylko dwa stoły i krzesła (to dla tych, którzy przywiązani są do tradycyjnej scenografii). Reszta jest rze­czą naszej wyobraźni. Dyrektor oprowadza nas po miasteczku Grover's Corners w New Hampshire. Sklepy, szkoła, słupy uliczne, kościół, ogródek pani Gibbs i pani Webb. Wchodzimy w fikcyjny świat teatru. Ale naraz dziwna dygresja dyrektora - pani Gibbs, którą widzimy właśnie, zmarła już dawno temu. Spróbujmy powrócić do przeszłości. Jest rok 1901. To czas, który przeminął bez­powrotnie. Oglądamy powszedni dzień w ma­łym prowincjonalnym miasteczku, śniadanie u państwa Gibbs i Webb, zabawę dzieci, próbę chóru w miejscowym kościółku. Aktorzy po­zbawieni są rekwizytów. Gesty są umowne. Pomimo to jednak, uderzająca jest siła ich realizmu i bez trudu poddajemy się iluzji tea­tralnej. Jest to zasługa aktorów i reżysera Pawła Pochwały. Przeżywamy pierwsze wzru­szenia miłosne Emilki i George'a. Olga Sa­wicka i Mirosław Guzowski grają spontani­cznie, żywiołowo; są młodzi, nieco naiwni, niezręczni. Obserwujemy troskliwe panie do­mu, panią Julię Gibbs (Ewę Żukowską) i Myrtle Webb (Janinę Traczykównę). Ewa Żukowska tworzy bardzo ciepłą, sympatyczną postać kobiety cierpliwej, dobrej, mądrej mat­ki i żony, kobiety nie pozbawionej jeszcze pociągającego wdzięku. Jest ona obdarzona jakąś kojącą łagodnością i wewnętrzną radoś­cią. Myrtle Webb grana przez Janinę Traczy­kównę to kobieta rozsądna, zapobiegliwa, ale również obdarzona kobiecym ciepłem i spo­kojem. Widzimy też dwóch ojców rodzin - stanowczego i mądrego Doktora Gibbsa (Wojciecha Duryasza) i redaktora miejscowej gaze­ty, pana Webba (Włodzimierza Pressa), męż­czyznę nieco uległego, ale sympatycznego w swoich słabościach. Są w tym przedstawieniu świetne epizody, budzące szczery śmiech na widowni; na przykład postać pijanego organi­sty - Jerzego Karaszkiewicza. Oprowadza nas po miasteczku dyrektor teatru, Zbigniew Zapasiewicz. On jest centralną postacią dra­matu. Oprowadza nas nie tylko po świecie zwykłych codziennych zdarzeń, ale też wpro­wadza w krąg myśli o sensie naszego istnienia. Jego dygresje są proste, filozoficznie niezbyt zawiłe, a jednak przejmujące właśnie w zwy­kłości, w swojej prostocie. Zapasiewicz mówi sugestywnie, dobitnie. Czasem z humorem, czasem serio. Jest przyjacielem widowni. Za­chowuje dystans do tego, co dzieje się na sce­nie. Jego pozycja jest podobna do naszej. Zarówno on, jak i my obserwujemy życie Grover's Corners z zewnątrz, a jednak cały czas nie opuszczało mnie dziwne uczucie, że obserwuję własne życie z jakiejś niezwykłej perspektywy bycia poza czasem...

Dyrektor przerywa akcję: obserwujemy te­raz życie dwóch rodzin po kilku latach. Ten skrót teatralny, zamysł samego autora, to zabieg możliwy jedynie w świecie sztuki. Wyjście poza czas codziennej realności, poz­wala pełniej dostrzec siłę trwania i powszed­niego przemijania. Następuje akt ostatni - najbardziej tajemniczy, niepojęty, a dla nas, widzów, bolesny. "Nasze miasto" jest także opowieścią o śmierci. Widzimy cmentarne wzgórze i siedzących na krzesłach czarno ubranych aktorów: umarłych, dawnych miesz­kańców miasteczka. Jest pochmurny deszczo­wy dzień. Właśnie odbywa się pogrzeb Emilki Webb, zmarłej w połogu. Po co jest ten ostatni akt sztuki, w którym zmarli siedzą na cmentarzu? Czy nie jest tak, że życie można ukazać tylko przez jego brak, przez jego utratę? Stąd płynie szczególne wzruszenie, jakiś ból po chwilach utraconych już przez nas bezpowrotnie, na zawsze. Jest to chyba najbardziej wzruszająca część spektaklu. Przedstawienie "Nasze miasto" miałam okazję oglądać kilkanaście lat temu w Teatrze Tele­wizji, z Gustawem Holoubkiem w roli głównej. Pamiętam wrażenie, jakie na mnie wy­warło. Porównałabym je do olśnienia, jakiegoś nagłego wejrzenia w tajemnicę istnienia zwy­kłego, powszedniego. Teraz wzruszenie było równie silne; zdumiewające było to szczególne przeciwstawienie dwóch obcych sobie bytów, świata miasteczka i świata cmentarza. Emilka, niedawno umarła, jeszcze rozpamiętuje drobne zdarzenia na farmie. Inni zmarli przysłuchują się jej beznamiętnie. Wiele już zapomnieli, czekają w spokoju. Ale ona chce jeszcze po­wrócić na ziemię, rozpacza za utraconą codzien­nością. Patrząc na cmentarz Grover's Corners, można odczuć gorycz utraty. Patrzymy z zew­nątrz na życie tak, jakbyśmy byli Emilką, jakbyśmy byli już po tamtej stronie i jakbyśmy wiedzieli już coś więcej, znali gorycz, prawdę o nieodwracalności czasu i niezwykłej w swojej zwykłości, także jedynej możliwej wartości każ­dej codziennej chwili. Najbardziej przejmujące dla mnie sceny spektaklu to te, w których Emilka wraca z cmentarza do domu, do dnia swoich dzie­wczęcych urodzin i patrzy na niewidzącą ją już matkę, na zawsze zamkniętą w czasie przeszłym. Przywiązujemy się do postaci, zda­rzeń. To jest także i nasze miasto. Dlatego tak przedziwne uczucie wywołuje powrót zmarłej Emilki. Patrzy ona na krzątającą się po kuchni panią Webb, widzi coś, co zdarzyło się wiele lat temu i do czego powrót jest już nie­możliwy...

Sztuka nie opowiada o tym co szczególne, ale najzupełniej zwyczajne, nie o tym, co ma wartość historyczną, ale o małych, powszed­nich zdarzeniach, zupełnie prozaicznych. A jednak to właśnie zawiera sens istnienia każ­dego. To nie traktat wersalski czy przekaz o bitwach napoleońskich odkrywa tajemnicę istnień, lecz ukazanie przemijania czasu w powszednich, wciąż powtarzanych i zupełnie zwykłych czynnościach. Genialność sztuki Wildera polega między innymi na tym, że pozwala ona w sposób iluzoryczny wyjść poza życie, że dotyka nieomal istoty losu ludz­kiego, opowiadając o rzeczach tak zwykłych, tak prostych. "Ludzie mało rozumieją" - mówią umarli z cmentarza. Widzimy dwa byty niepojęte. Dzięki ostatniej części spektaklu, możemy uzmysłowić sobie, że przeżywając każdą chwilę nie można ogarnąć jej z zewnątrz, wyjść poza nią. Przez to właśnie życie jest niezro­zumiałe, nie do ogarnięcia inną świadomością ponad tę, którą mamy. Świat zmarłych jest też niepojęty, dziwny. I dziwna jest też nasza pozycja widza, obserwatora. Ale to, co dzieje się na scenie, to tylko iluzja, fikcja, gra akto­rów. Oni "udają" prawdziwe życie. Nie ma tu przecież rekwizytów; poza dwoma stołami i kilkoma krzesłami. Sztuka została napisana w roku 1938. Były to burzliwe czasy dla teatru. Powstawały nowe nurty, wyzwalające się z realizmu. Wil­der nie ulega nowościom tamtych czasów w sposób doktrynalny; wychodzi poza realizm, wykorzystując właśnie siłę tego realizmu; w tym upatruje istotę współczesnego teatru. (Problem podejmowany u nas przez "Dwa tea­try" Jerzego Szaniawskiego). Teatr Wildera bliski jest doświadczeniom Luigi Pirandella, (Pirandello zmarł w 1936 roku), jego proble­matyce dwuznaczności fikcji w sztuce. Spek­takl Nasze miasto rozpoczyna się i kończy słowami dyrektora. Gdzie zaczyna się fikcja? Mówi do nas dyrektor Teatru Dramatyczne­go, czy postać z dramatu? To ktoś spoza "świata przedstawionego", a jednocześnie w nim zawarty. Oto intrygująca dwuznaczność, ujawniona w teatrze przez włoskiego drama­turga. W spektaklu brak jest dekoracji w tra­dycyjnym rozumieniu, brak rekwizytów. Tu wszystko jest umowne. A my godzimy się na tę umowność i wszystko to, co rozgrywa się na scenie, zdaje się nam "realne". Trudno nie poddać się tej iluzji (głównie dzięki sile gry aktorskiej), trudno nie cieszyć się razem z panią Gibbs tym, że księżyc tak jasno świeci, że kwiaty pachną tak mocno w ogrodzie. Lecz naraz wchodzi dyrektor, dziękuje aktorom, przerywa ich grę. Ciągle więc nam przypo­mina, że patrzymy na życie z zewnątrz. Wra­żenie to jest jeszcze bardziej spotęgowane, gdy siedzimy naprzeciwko zmarłych. Patrzymy na ich oczekiwanie, na nieme twarze, przedziwną cierpliwość, oddalenie, "odłączenie od ziemi", jak mówi autor. Właśnie dzięki tym zabie­gom, które realizm burzą, możemy uzmysło­wić sobie siłę realizmu teatralnego i jedno­cześnie siłę i jedyną wartość tego, co jest życiem, co jest namacalne, zmysłowe, podle­gające upływowi czasu. Nie cenimy go zbytnio, nie dostrzegamy tego wszystkiego na co dzień, marnotrawiąc coś bezcennego. Umarli z Grover's Corners obdarzeni są życiem i świadomością - tak, to iluzja, zało­żenie autorskie, rzecz niesprawdzalna. Pomi­mo tej założonej nieprawdziwości, nie umyka wcale prawda o naszym ziemskim bytowaniu: - że przemija, że nie możemy go obserwować i rozumieć, a jedynie przeżywać, że nie zda­jemy sobie sprawy z jego wartości, że to, co po śmierci jest dla nas jedynie niepojętą cie­mnością. Tylko w teatrze umarli mieszkańcy miasteczka siedzą na krzesłach. Obdarzeni są inną świadomością, jakimś skupieniem, spo­kojem i wiedzą, że my, żywi, czegoś nie ro­zumiemy. Wiedzą więcej niż my. Prawda ist­nienia polega, według Wildera, na tym, że doświadczamy upływu czasu, nie doceniając jego wartości. Spojrzenie spoza życia, być może, przynosi tę wiedzę, ale odnalezienie utraconych chwil jest już niemożliwe. Tych refleksji nie wypowiada wprost dyrektor tea­tru, tego możemy domyślić się my sami. Warto wsłuchać się z uwagą w to, co ktoś opowiada z miłością o dniu powszednim swo­jego miasteczka. Dyrektor zastanawia się nad tym, co wiemy na przykład o starożytnych Grekach czy Babilończykach. Pozostało tro­chę informacji o handlu, historycznych zda­rzeniach i rozproszone w poezji i w dramacie przekazy o życiu codziennym tamtych ludzi, tak przecież podobnym do naszego. Dyrektor proponuje, aby w kamień węgielny pod bu­dowę jakiegoś ważnego gmachu w miasteczku wmurować egzemplarz tej sztuki. Co jest nie­śmiertelne? - zadaje pytanie. Co wiemy o życiu poszczególnych ludzi sprzed tysięcy lat? A może to, co nieśmiertelne stanowi o ciąg­łości między bytem ziemskim a pozaziem­skim? Na czym polega tajemnica nieśmiertel­ności? Na co czekają umarli ze wzgórza w Grover's Corners? Może na wyzwolenie tej cząstki nieśmiertelności, którą noszą w sobie?

Scena jest już pusta. Schodzę do szatni. Słucham fragmentów rozmów - o działce, o samochodzie, o kolacji - życie toczy się dalej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji