Artykuły

Reportaż, czyli czysta publicystyka

"Bóg w dom" Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego w reż. Katarzyny Szyngiery w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Arkadiusz Jakubowski w Reporterze Leszczyńskim.

Reportaż to specyficzna dziennikarska forma. Reportaż jest dziełem wyłącznie swego autora, opisuje życie widziane jego oczami, bo nawet jeśli opiera go na rozmowach z innymi ludźmi, to i tak to co, oni mówią, przekazuje autor reportażu przefiltrowane przez własną wrażliwość, własne odczucia, własne doświadczenia i wreszcie przez własne poglądy. Reportaż nie jest sterylnym przekaźnikiem informacji, jest kreatorem opinii...

Dlatego reportażowi bliżej nie do dziennikarstwa informacyjnego ale do publicystyki. Czasami nawet staje się czystą publicystyką. Zupełnie jak sztuka "Bóg w dom" w reżyserii Katarzyny Szyngiery wystawiana w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Reklamowana jest jako reportaż, bo na podstawie prasowego reportażu napisanej, ale, moim zdaniem, przekształcona przez teatralnych twórców w publicystykę. W dodatku nachalną.

Pierwowzorem sztuki jest reportaż Mirosława Wlekłego opublikowany w Dużym Formacie w Gazecie Wyborczej. Autor po zamachach terrorystycznych w Paryżu pojechał do stolicy Francji oraz do Brukseli i w dzielnicach uważanych za muzułmańskie rozmawiał

"ze zwykłymi muzułmanami". Oczywiste są dla mnie intencje: by pokazać nam, że "oni" są tacy sami jak "my", że też się martwią i cieszą, mają pracę lub nie, kochają spokój i pokój, mają wprawdzie własną religię, ale z terroryzmem w zdecydowanej większości się nie utożsamiają. Mają swoje racje, bo Europę traktują jak swój dom i jak w domu chcą się w niej czuć. Nikomu nie chcą niczego narzucać, ale też nie chcą by im narzucano cokolwiek. Czyli zwykłe życie.

A co otrzymujemy w spektaklu? Na początku otrzymujemy komunikat na olbrzymim ekranie, że wszystkie cytaty są autentyczne: pochodzą z rozmów, wycinków prasowych, z internetu. A potem rozpoczyna się na scenie TP Bydgoszczy msza święta, w której zamiast liturgicznych tekstów słyszymy autentyczne cytaty. To m.in. fragmenty kazania ksenofobicznego księdza z Bydgoszczy, a także znaleziona na jakimś internetowym portalu litania pełna obscenicznych słów, wulgaryzmów i mowy nienawiści, w którą, śpiewaną na melodię kościelnej pieśni wysłuchujemy przez dobrych kilka minut (w tym momencie z sali wychodzą pierwsi widzowie). Przesłanie jest jasne - Polska, polscy chrześcijanie, a właściwie konkretniej - katolicy to totalne ksenofoby i to nic, że cytatami wybranymi z internetu można udowodnić każdą, dosłownie każdą tezę (nawet taką, że jako katolicy, my Polacy, jesteśmy najbardziej tolerancyjnym i otwartym narodem na świecie). To nie jest istotne, bo autorom spektaklu chodzi o udowodnienie tej jednej, konkretnej.

A potem na scenie widzimy cztery epizody, to odgrywane sceny czterech wybranych wywiadów, które zostały przeprowadzone w Paryżu i Brukseli. Wśród rozmówców dwie sympatyczne lesbijki z Paryża, bardzo niesympatyczna lefebrystka z Paryża, działacze (trochę sympatyczni, trochę niesympatyczni) umiarkowanych, politycznych ugrupowań islamistycznych z Francji i Belgii. Lefebrystka (radykalny odłam kościoła katolickiego we Francji) bardzo nie lubi wszystkich muzułmanów), lesbijki nie lubią tylko dżihadystów. Pozostali chcą, by w duchu tolerancji szanowano też ich prawa, a swoich praw nie chcą narzucać innym. Dwie rzeczy mnie poruszyły: gdy jeden z muzułmanów mówi, czym jest prawdziwy dżihad: prawdziwy dżihad to walka ze sobą, z własnymi słabościami, lenistwem, pychą, z grzechem. I jeszcze fragment, gdy członek muzułmańskiej belgijskiej partii mówi, że przecież on jest w swoim domu, bo tu się urodził, tu pracuje, tu mieszka, tu żyje. I po postu chciałby w spokoju praktykować swój niegroźny dla innych islam. (Kurczę, ma facet rację! Ale z drugiej strony jest Houellebecq i jego "Uległość"... Trzeba to wszystko przemyśleć...)

Lecz w sztuce Szyngiery nie występują "zwykli" chrześcijanie. No chyba, że policzymy ludzi z widowni, którzy w scenie stylizowanej na telewizyjne show odpowiadają na zadawane im przez aktorkę pytania do podtykanego pod nos mikrofonu: Czy boimy się muzułmanów? Czy wprowadzą nam szariat? Czy muzułmanie są dyskryminowani w Europie? Czy Polska jest bastionem chrześcijaństwa?... itp.

Spektakl od początku do końca jest prowadzony pod z góry określoną tezę (nie, nie, wcale nie chodzi o apoteozę islamu!), która zresztą zostaje wprost zwerbalizowana na samym końcu przez reżyserkę sztuki. Katarzyna Szyngiera mówi do widzów z trzech ogromnych, rozwieszonych nad widownią ekranów. Bo, choć w sztuce ściera ze sobą dwie religie sympatyzując wyraźnie, moim zdaniem, z islamem (no bo skoro mamy w sztuce księdza-ksenofoba, to dlaczego nie ma w niej radykalnego imama? Z pewnością bez trudu można znaleźć wypowiedzi w sieci), ostatecznie jednak Szyngiera radykalnie odrzuca obie religie. Jestem ateistką, mówi, Bóg to nie mój problem, Europie potrzeba laickości. Jej zdaniem najważniejszym pytaniem nie jest, która religia jest lepsza (bo przecież wszystkie są równe, tak), ale to, które pojawia się mniej więcej w połowie sztuki, przy okazji wywiadu z jednym z muzułmańskich działaczy: czy 12-letnim dziewczynkom w szkołach należy mówić o tabletce antykoncepcyjnej (zdaniem działacza nie, zdaniem Szyngiery tak).

W jednej z recenzji, które przeczytałem już po obejrzeniu tej sztuki, autorka pisze, że widzowi stawiane są ważne pytania, na które nie otrzymuje odpowiedzi, sam musi ich szukać. Nieprawda - odpowiedź zostaje podana na tacy. Od wrażliwości i poglądów każdego z nas zależy, czy się z nią zgodzi, czy nie.

Jeszcze parę słów o warsztacie. Ta sztuka nie jest reportażem, jest publicystyką. I nosi w sobie wszystkie, nomen omen, grzechy publicystyki. Jest nachalna w udowadnianiu swego poglądu, nawet nie usiłuje udawać, że szuka prawdy, po prostu ją zna i tyle - jak każdy rasowy publicysta. Ale po prawdzie trudno z tego czynić zarzut - tylko od widza, jego światopoglądu zależy, czy potraktuje to jako wadę czy zaletę. Grzechem głównym spektaklu Szyngiery jest inna przywara publicystyki: przegadanie. Ta sztuka jest przegadana, sceny ciągną się w nieskończoność, widz zarzucany jest masą informacji wyświetlanych na ekranach, ogląda jakieś ciągnące się minutami ujęcia. To nużące. I w końcu widz zaczyna się nudzić (przynajmniej ja).

Sytuacji nie ratują aktorzy, bo choć robią co mogą, to nie bardzo mają pole do aktorskiego popisu w podobnych do siebie, multiplikowanych scenach dziennikarskich wywiadów (dramaturgicznie nudnych jak flaki z olejem). Mnie najbardziej podobała się Beata Bandurska jako lefebrystka. Scenografia oparta na wyświetlanych obrazach bardziej sytuuje widz w kinie niż w teatrze. Nie powiem, żeby 2,5 godziny zleciały jak z bicza trzasnął.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji