Genet się przeżył
"Szwajcarzy się przeżyli", konstatuje w "Scenariuszu dla trzech aktorów" Bogusław Schaeffer mając zapewne na myśli tamtejszych dramaturgów, a może także słynną ongiś szwajcarską piechotę. Przeżyli się więc Frisch i Durrenmatt, przeżył się (zdaniem Schaeffera) rumuński Francuz Ionesco, a najnowsza premiera tarnowskiego teatru pozwala domniemywać, że procesowi temu uległ także najbardziej skandaliczny ze skandalicznych (dramaturgów"), "święty" Jean Genet.
Przyznam, że moje recenzenckie narzędzia są nieco bezradne wobec tego, co wydarzyło się w piwnicy byłej "Zachęty" w ostatni sobotni wieczór. Właściwie wystarczyłoby skonstatować, że dnia tego i tego odbyła się premiera... I tyle. Ten spektakl jest ani dobry, ani zły. Nie ma ani specjalnych atutów, ani wad. Oglądałem go w poczuciu absolutnej bierności i dlatego chętnie porozmawiam z tymi których wzruszył i zafascynował. Wszystko w nim zdawało mi się nieadekwatne: od wyboru tekstu (jeśli już Genet, to dlaczego w najsłabszej sztuce), przez wybór miejsca gry (piwnice w "Notatkach z podziemia" były, rzekłbym, ideową koniecznością, a tutaj - cela więzienna w piwnicy?) po wybór aktorów, których role i sprawy przerosły o trzy piętra (z wyjątkiem Przemysława Tejkowskiego, który jest po prostu pełnokwalifikowanym aktorem i to naprawdę widać).
Jeśli już grać Geneta to trzeba ogromnej energii reżysera i aktorów, żeby uwiarygodnić słowo, żeby pokazać ostateczność ludzi w ostatecznej sytuacji, nie można grać stereotypu więźnia, a ponad wszystko nie można udawać!
To co widzimy to jakieś pół i ćwierćprawdki, w finale sztuki Jul zabija Morysia, a my dziwimy się, bo jesteśmy szarym widzem i pytamy się dlaczego się tak stało, czemu nic się nie dzieje z tymi ludźmi, bo przecież coś się z ludźmi dzieje, kiedy zabijają i są zabijani? Siedzimy ściśnięci na ławkach, a przed nami aktorzy odgrywają zaprojektowane przez reżysera sytuacje, przechodząc, jak w filmach z lat trzydziestych - od sytuacji do sytuacji. Głowa już boli od nadmiaru słów, w które bezgranicznie uwierzył reżyser, zapominając, że teatr to przecież nie tylko słowo.
Mierzmy siły na zamiary, zacznijmy od aktora i dajmy mu tekst, który uniesie. Dajmy mu ładną (i przyjemną muzykę), kolorowe dekoracje i sprawnego reżysera. Może jakoś się będzie dało oglądać.
Nie grajmy Geneta, Gombrowicza i Mickiewicza, bo na pewno się nie uda. I wtedy - wbrew zapewnieniom dyrektora Hołdysa nie będzie to teatr czarnego humoru, ale ...bardzo czarnego.