Artykuły

Reżyser w szpagacie rozdarty

"Termopile polskie" w reż. Andrzeja Marii Marczewskiego w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Michał Lenarcinski w Dzienniku Łódzkim.

Nie sztuką jest zrobić szpagat, sztuką jest zeń się podnieść. Andrzej Maria Marczewski, reżyserujący w łódzkim Teatrze Nowym misterium "Termopile polskie" Tadeusza Micińskiego w szpagacie pozostał. Jedną nogą zaczepiony o mętny historyzm, druga ugrzęzła mu w lumpeksie z używanymi gadżetami i chwytami teatralnymi. O podniesieniu się nie było mowy.

Andrzej Maria Marczewski jest człowiekiem niezwykle wiernym swoim literackim pasjom. W Teatrze Nowym pokazał trzecią w swej karierze realizację "Termopil...", wcześniej bodaj siódmą "Mistrza i Małgorzaty", a czwartą "Przed sklepem jubilera". Powtarzalność owa nie znaczy wcale, że artysta, bogatszy doświadczeniem, tworzy oryginalny i zajmujący teatr. Nic podobnego.

"Termopile polskie" w ujęciu Marczewskiego są zbiorem niezrozumiałych scen, wizji i projekcji, wpisanych w ramy cyrku atrakcji. Niewątpliwie nie jest łatwo inscenizować tę przedziwną literaturę, ostro zahaczającą o królestwo grafomanii. Współcześnie niby oniryczna relacja z politycznych wydarzeń lat 1787-1813, w ujęciu Marczewskiego drażni. Miciński, sympatyzujący na początku XX wieku z nurtem narodowym, pisał swoje "Termopile..." w duchu, jaki go fascynował. Marczewski w XXI wieku próbuje zaznaczyć tendencje narodowe, którym, jak się można domyślić, sam również sprzyja, jednak nie sposób powiedzieć, jaki w istocie jest stosunek reżysera do tekstu (a do tego jeszcze ta współcześnie jednocząca się Europa!). Na scenie wygląda to tak, jakby zupełnie tekstowi nie wierzył, nie zaufał w jego siłę, za to poddał się wszystkim słabościom. Po co więc było tym zajmować teatr przez miesiące prób i publiczność przez długie trzy i pół godziny? Zwłaszcza że poza inscenizacyjnym jarmarkiem, który i tak nudy nie zabija, nie udało się nawet poprowadzić aktorów.

Inscenizacyjne niezdecydowanie nader często przechodziło w bełkot, reżyseria zapętlała się w elementarnych błędach i nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że większość występujących absolutnie nie wiedziała w czym gra, kogo i o czym. Trudno właściwie dziwić się temu, wobec twórców każących aktorom dźwigać swoje "alegoryczne" pomysły i chowających się za ich twarzami. A że second hand z teatralną konfekcją był nieźle zaopatrzony, mieliśmy w "Termopilach" m.in. rikszę, kukły, dymy, protest songi, piosenki hiphopowe, refrenistki sado-maso (Katarzynie Baranowskiej sugerowałbym konsultacje u logopedy), gromadkę akrobatów (zwinnie skakali rozmaite śruby, salta i gwiazdy), a nawet maciupkie korytko z brudną wodą nazywane basenem, które zagrało Elsterę, do której wskoczył na koniu książę Józef Poniatowski. Księcia zagrał Marek Cichucki, konia jakoś nikt nie zagrał.

Nikt również nie zagrał połowy postaci historycznych, choć aktorów na scenie krążyło ze trzydziestu. W mojej pamięci zapisali się jedynie ci, którzy na przekór wszystkiemu stworzyli postaci. Należą do nich: Teresa Budzisz-Krzyżanowska (kapryśna i bystra Katarzyna II), Andrzej Baranowski ("uroczy" biskup Kossakowski), Stanisław Brejdygant (człowieczy Suworow) i piękna Weronika Książkiewicz, która Witę grała tak, jakby jej nie było. I tym graniem-niegraniem najbliższa była koncepcji Micińskiego, jednak jako przedstawicielka słabej płci Andrzeja Marii Marczewskiego ze szpagatowego rozdarcia już nie podniosła. Będzie musiał dać sobie radę sam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji