Artykuły

Paulina Chruściel: Po "Singielce" - "Ożenek"

- Późno zaczęłam grać w serialach, bo wiedziałam, że warsztat zawodowy trzeba zrobić na scenie. On pomaga aktorowi przy nadmiarze pracy - mówi aktorka Paulina Chruściel.

W 2004 roku ukończyła Akademię Teatralną w Warszawie i rozpoczęła pracę w Teatrze Powszechnym. W 2007 roku zagrała tytułowego "Hamleta" w Teatrze Nowym w Poznaniu. Za tę rolę otrzymała Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku. Ogólnopolską popularność dały jej role w serialach: "Pensjonat Pod Różą", "Klinika samotnych serc", "Linia życia", "Na dobre i na złe", "Wataha", ale przede wszystkim "Singielka" (Ela Kowalik). Teraz gra w "Ożenku" rolę Agafii Tichonówny na scenie Teatru 6. piętro w Warszawie.

W ubiegłym roku została pani nominowana do Telekamery jako wschodząca gwiazda telewizji, ale przecież gra pani w serialach od 2003 roku. Dlaczego aż trzynaście lat czekano z tą nominacją?

- Nie wiem. Telewidzowie pokochali serial "Singielka" i moją rolę, która okazała się dla mnie przełomowa, najbardziej zauważona ze wszystkich, nad którymi dotąd pracowałam.

Dzięki tej roli wydobyła się pani z szuflady, w jakiej umieszczono panią jako specjalistkę od zadań dramatycznych.

- Tak się stało. Do tej pory grałam kochanki, dziewczyny nieuleczalnie chore, trudne psychologicznie, a tutaj zupełnie inne zadanie, bo postać charakterystyczna i komediowa. Dano mi spore możliwości pokazania pełniejszego wachlarza tego, co już umiem.

Rolę Eli Kowalik otrzymała pani w wyniku castingu?

- Tak. Zadzwonił do mnie reżyser castingu Marek Palka, który jest ojcem chrzestnym pomysłu, żebym zagrała Elę Kowalik. Odpowiedziałam: Nie ma mowy, ja się do tego nie nadaję, jestem za chuda, a co więcej jestem aktorką dramatyczną, nie zagram w komedii, bo nie będę śmieszna.

Ale jednak pani tam poszła?

- Mało tego, pamiętam, że byłam bardzo wyluzowana, trochę niedomalowana, niedoczesana, nie do końca ubrana, taka jak chodzę na co dzień. I ta naturalność tak spodobała się producentom, że postanowili powierzyć mi główną rolę.

Przygotowywała się pani do tej roli w jakiś szczególny sposób?

- Mam znajomych wśród dziennikarzy, wśród moich przyjaciółek jest dużo singielek. Interesował mnie los kobiety samotnej, zamkniętej, trochę dziwnej. Telenowela jest gatunkiem, w którym gra się bardzo szybko i intensywnie. Najważniejsze dla mnie było, żeby przemycić swoją własną prawdę i poszukiwanie prawdziwej miłości.

Stara się pani to odnaleźć w każdej roli?

- Tak, to, co dla mnie jest ważne, co mnie porusza, czego w życiu poszukuję, w co wierzę. Jestem trochę sentymentalna, romantyczna i czasami trochę naiwna. Dawałam Eli wiele własnych cech, dlatego dobrze mi się grało tę rolę. Miałam luz i pewność siebie. A reżyserzy dawali mi wolność w graniu.

Ile godzin spędzała pani na planie?

- Dwanaście, nawet czternaście. Był taki okres, że pracowałam siedem dni, bez jednego dnia przerwy. Kręciłam szesnaście scen dziennie. Format był taki, że grałam prawie w każdej scenie, w każdym odcinku. Choć wtedy wydawało mi się, że jestem przeciążona, dziś tęsknię za tą pracą.

Jak w takim razie funkcjonował dom? Ma pani przecież małe dziecko.

- Moja córeczka Marianka bardzo nam wtedy pomagała, żyła w podobnym do nas rytmie. Wstawała o piątej nad ranem, spędzałyśmy razem trochę czasu i wracałam wieczorem. A kiedy już byłam w domu, starałam się być tylko dla niej. Dziadek codziennie przyjeżdżał do nas o świcie i siedział z Marianką kilkanaście godzin. Mama nie mogła mi wtedy pomóc, jest pielęgniarką i była zajęta każdego dnia.

Męża też w domu nie było, reżyserował "Singielkę". A propos, czy po raz pierwszy pracowaliście razem?

- Tak, po raz pierwszy. Przez pierwsze trzy tygodnie nikt na planie nie wiedział, że jesteśmy małżeństwem. Mąż potrafi trzymać granice zawodowe i jemu nie mieszają się sprawy prywatne z zawodowymi. Uczę się tego od niego.

A jeżeli już?

-

To załatwiamy sprawy kontrowersyjne między sobą. Do domu przenosiły się zmęczenie i stres, a nie nasze animozje. Lubię pracować z mężem, bo szybko łapię, o co mu chodzi. On mówi mi krótkimi hasłami, a ja mu ufam. Często pracowało się nam na skróty, co przy tej produkcji było bardzo ważne. Szanuję reżyserów, pozwalam im sobą kierować w pracy.

Z natury jest pani pełna temperamentu i emocji. Czy mąż musiał to temperować?

- Czasami się tak zdarzało.

Krzyczał?

- Nie. Powiedział, że jeżeli czegoś nie wykonam, to koledzy będą mi to mieli za złe. Zastosował pewien rodzaj psychologicznej manipulacji, która na mnie zawsze dobrze działa.

Jak pani sądzi, za co widzowie uwielbiali Elkę?

- Myślę, że za to, że Elka była prawdziwkiem, naturszczykiem. Potrafiła przyznać się do własnych błędów, potykając się i popełniając mnóstwo gaf, ale miała w sobie niesamowitą siłę, żeby się nie poddawać i iść dalej. Wielbicielki tej postaci piszą na portalach społecznościowych, że strasznie tęsknią za Elką, bo dodawała im wiele pozytywnej siły i energii do działania. I o tym, że pokazałam, że można być cudną dziewczyną, chociaż niedoskonałą.

Nie obawiała się pani, że po roli w telenoweli zostanie zaszufladkowana do tego typu postaci?

- Nie, tym bardziej że natychmiast zaczęłam pracę w teatrze. Po tylu latach pracy widzowie wiedzą, że potrafię zagrać różnorodne role. Nie mogę ciągle udowadniać, co potrafię, tylko robić swoje.

Jak wspomina pani pracę z Mateuszem Janickim i Filipem Bobkiem?

- Bardzo dobrze pracowało mi się z Mateuszem. Lubię go, bo to dobry człowiek i równy gość. Z Filipem Bobkiem miałam mniej scen, bo ten romans był krótki. Filip jest skutecznym, profesjonalnym aktorem. Zawsze bardzo dobrze przygotowany, doceniam to.

Jak ważny jest dla pani partner?

- Bardzo ważny. Z każdym partnerem wytwarza się inny rodzaj chemii, inny rodzaj dialogu. Partner może dawać budulec potrzebny do roli. Bywa, że nie tworzy się chemia z partnerem, a bywa i tak, że jest i wtedy wspaniale się gra. Wyjątkowo dobrze w "Singielce" pracowało mi się z Pawłem Ciołkoszem.

Co pani czuła, gdy "Singielka" kończyła swój żywot na małym ekranie?

- Miałam sprzeczne uczucia. Z jednej strony ucieszyłam się, że po blisko dwóch latach pracy będę miała przerwę, z drugiej jednak strony szybko zatęskniłam za planem. Jestem pracoholiczką. Zdarza się, że aktorzy po zagraniu głównej roli nic nie robią. Bałam się takiej sytuacji, ale okazało się, że niepotrzebnie. Zrezygnowałam z etatu w Teatrze Powszechnym i nie wiedziałam, co będzie dalej. Zagrałam niedużą rolę w serialu "Niania w wielkim mieście", występuję tam w dwóch odcinkach i jestem przeciwieństwem Elki Kowalik. Moja postać jest wyciszoną, oszczędną w ruchach i gestach osobą.

Mówiliśmy dużo o "Singielce". Jestem ciekaw, czy już rozstała się pani z nią na dobre?

- Już się z nią rozstaję, bo zaczynam przyzwyczajać się do nowej postaci w sztuce "Ożenek", ale nadal darzę Elkę sentymentem.

Tak bywa z każdą rolą?

- Uwielbiałam pracę na planie "Linii życia", z tym serialem byłam bardzo emocjonalnie związana. Przeżyłam wiadomość, że się kończy. Wspominam wspaniałą współpracę z moimi kolegami. Grało się nam fantastycznie, mieliśmy plenery wyjazdowe nad morzem.

A Ludmiłę Papiernik z "Na dobre i na złe"?

- Ludmiła umarła, więc nie mogłabym wrócić do serialu. Początkowo miałam wystąpić tylko w dwóch odcinkach, ale postać Ludmiły tak się spodobała widzom, że producenci postanowili ją zatrzymać na półtora roku.

Jak wspomina pani rolę Kingi w serialu "Wataha"?

- To była moja pierwsza rola po porodzie. Fantastycznie pracowało mi się z Kasią Adamik, świetną reżyserką, i z Bartkiem Topą, którego żonę grałam.

Powiedziała pani: "Poczucie niepewności, brak stabilności zawodowej są dla mnie w tym zawodzie najtrudniejsze do przełknięcia". A jednak zrezygnowała pani z etatu w Teatrze Powszechnym w Warszawie?

- Po pierwsze - bardzo dużo pracowałam na planie, po drugie - przyszedł moment, gdy przestałam utożsamiać się z tym teatrem. Intuicyjnie odczuwałam, że chyba nic więcej mnie tam nie spotka, co ważne było w nim dla mnie wcześniej.

Jak to się stało, że właśnie pani powierzono rolę Hamleta w reżyserii Waldemara Smigasiewicza w Teatrze Nowym w Poznaniu?

- W "Hamlecie" zobaczyła mnie Izabella Cywińska i zaprosiła do zastępstwa w roli Abigail w "Czarownicach z Salem". Spotkałam się na scenie ze swoim profesorem Zbigniewem Zapasiewiczem. Waldek Śmigasiewicz zaprosił mnie do "Wujaszka Wani" Czechowa, zagrałam Sonię, za którą zostałam nominowana do Złotej Maski. Reżyser powiedział, że mam w sobie taką siłę i energię, że powinnam zagrać Hamleta. Nie przypuszczałam, że niebawem tak się stanie. I to za tę rolę otrzymałam Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku. To moje jak dotąd największe wyzwanie teatralne.

Jak długo grała pani Hamleta?

-

Trzy sezony. Był to bardzo szczęśliwy okres w moim życiu, grałam dużo głównych, klasycznych ról i budowałam swój warsztat teatralny właśnie tam, w teatrze. Miałam poczucie, że robimy ważne rzeczy nie tylko dla siebie, ale w jakiejś sprawie.

Co sądzi pani o tym, co dzisiaj dzieje się w Teatrze Powszechnym?

- Uważam, że istnieje granica między sztuką a czymś, co przestaje nią być. Jeżeli ktoś chce przekraczać takie granice, to musi być za to odpowiedzialny.

Oglądała pani "Klątwę"?

- W tym czasie bardzo intensywnie pracowałam, ale pójdę, żeby mieć swoje zdanie. Chcę zobaczyć, czy nastąpiło w tym spektaklu przekroczenie granic, a z tego, co widziałam i czytałam, podejrzewam, że mogło tak się stać.

Powiedziała pani, że jest osobą, która potrzebuje własnego świata...

- Doceniam samotność, nigdy przed nią nie uciekałam. Zawsze lubiłam mieć czas tylko dla siebie i nadal tak jest. Jestem blisko z rodziną, ale jest taka część mnie, która ucieka, bo potrzebuje samotności i pobycia tylko ze sobą, poukładania chaosu wewnętrznego. Wierzę, że gdybym nie była w środku trochę pogmatwaną osobą, to chyba nie mogłabym uprawiać tego zawodu.

Dba pani o ten własny świat?

- Staram się, bo on daje mi bardzo dużo siły do pracy. Mogę się wyżyć artystycznie. Bardzo to cenię.

Jest pani tuż przed premierą "Ożenku" w Teatrze 6. piętro. Jaką rolę tam pani powierzono?

- Panny na wydaniu Agafii Tichonówny, czyli singielki sprzed stu lat. Nie będziemy grali w kostiumach, będziemy ubrani współcześnie. W pewnym stopniu będzie to współczesne odczytanie tej sztuki. Nie ma żadnych cięć i wiernie oddajemy tekst. Przedstawienie będzie zaskakujące. Spotkanie z reżyserem jest dla mnie wyjątkowe. Daje niesamowity potencjał i szkołę klasycznego teatru.

Jak pracuje się pani z Cezarym Pazura?

- Wspaniale. Koledzy mówią, że jesteśmy z Czarkiem bardzo podobni. Jest rewelacyjnym kolegą i świetnie nam się razem pracuje. To zawodowiec. Praca przy "Ożenku" jest dla mnie wielką przygodą. Ten rodzaj teatru wymaga też od nas formy, bycia sprawnym fizycznie.

Warsztat aktorski wyrabia się pani zdaniem w teatrze?

- Zdecydowanie, dlatego późno zaczęłam grać w serialach, bo wiedziałam, że warsztat zawodowy trzeba zrobić na scenie. On pomaga aktorowi przy nadmiarze pracy. Dzięki temu udźwignęłam tak dużą rolę w "Singielce". Czuję, że nawet z roli płasko napisanej byłabym w stanie wyciągnąć podwójne dno, sprawić, że widzowie jej wierzą.

Podobno zna pani trzy języki i uczy się nowych?

- Przed Akademią Teatralną studiowałam slawistykę, uwielbiałam czeski i Pragę, w której byłam już dziesięć razy. Ciągle uczę się języka francuskiego. Zastanawiałam się, czy nie zdawać na filologię angielską.

Języki obce to pani jedyna pasja?

- Tak, ale kocham też pływać, zaczęłam uprawiać surfing.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji