Artykuły

Szekspirowska błazenada

"Wieczór Trzech Króli" należy do tych sztuk Szekspira, w któ­rych dosyć dowolnie można prze­suwać akcenty, przenosząc punkt ciężkości komedii z postaci na postać, bądź z planu drugiego czyniąc niespodziewanie plan pierwszy. Nic dziwnego, że głów­nym ośrodkiem zainteresowania reżyserów bywała tu postać Violi wraz z całą filozofią przebie­ranki, a także jej heterogenicz­nej struktury: ale do roli tej do­rastał również Malvolio, groźny i śmieszny, szalony i zarazem najbardziej trzeźwy w zbioro­wym śnie, jakże konwencjonalnym i jednocześnie teatralnym. Także błazen Feste, łączący plan sentymentalny z planem komi­cznym, może ponadto sugerować to, czego nie ma w spektaklu: powagę i gorycz niespełnienia. Rzecz zbudowana bowiem na kontraście wyrafinowanej poety­ki miłosnych wyznań i brutal­nego rysunku scen rodzajowych, mieszająca patos i drwinę, drwinę i najczystszą lirykę - daje się kształtować na różne sposoby; można również ukazy­wać w niej przede wszystkim prawdę charakterów i sytuacji lub właśnie jawną sztuczność i konwencję.

Reżyser poznańskiego przed­stawienia "Wieczoru Trzech Kró­li" Józef Słotwiński, został nie­wątpliwie zaczarowany postacią błazna. Chociaż nie wysunął jej na czoło, a nawet przytłumił i uczynił z niej wyłącznie delika­tnie brzmiący leitmotiv, nie­mniej z pozycji błazna spojrzał na całość komedii, nałożył błazeńską czapkę - tradycyjnie rubaszną i świadomie prostacką tylko doborowym tutaj famulusom Oliwii, lecz również poniekąd samym kochankom i to na tej zasadzie, wedle której nadętym patetycznie członkom podniosłej uroczystości przydaje się na fotografii - ośle uszy.

W ten sposób plan sentymen­talny Orsino - Oliwia, Viola - Orsino, Oliwia - Cesario, Oli­wia - Sebastian ściągnięty zo­stał z piedestału uczuciowej wzniosłości, i rozbrzmiewający tu sporadycznie konwencjonalny patos wygląda nieomal podej­rzanie, niby nieudane projekty na styl Malvolia. Fakt ten pod­kreśla podstarzały Orsino (Zdzi­sław Krauze), którym autenty­cznie młoda i obdarzona dużą urodą sceniczną Viola (Alicja Kubaszewska) zainteresować się może z oczywistego wyrachowa­nia, nie mówiąc już o całkowi­tej desperacji Oliwii (Irena Grzonka), która - widząc w swoim otoczeniu dwóch tego ro­dzaju zalotników, co Orsino i Malvolio (Włodzimierz Kłopocki) - rzuca się bez namysłu w ra­miona pierwszego lepszego przy­błędy, mimo iż pomiędzy Cesariem, w którym się jakoby rozkochała, a Sebastianem (Sta­nisław Raczkiewicz), gołym okiem i to z daleka widać za­sadnicze różnice, które nie mogły­by ujść uwagi bardziej wybrednej kochanki. Od czego wszakże konwencja i konwencjonalna teatralność, która wytrzymuje nawet wystawianie jej na próbę i na jawne kpiny. W każdym razie na tym planie komedio­wych perypetii wabią oko prze­de wszystkim obydwie panie: Viola Kubaszewskiej i Oliwia Grzonki, spychając konkuren­tów do rzędu mało ciekawych figur, istniejących wyłącznie z ich woli, bądź kaprysu.

Irena Grzonka umiejętnie wy­cisza wysoki ton swoich wypo­wiedzi, wybrania się w prosty i skuteczny sposób przed zasadz­kami retorycznego dramatu, ja­ki ma tutaj do rozegrania; po prostu możliwie najzwyczajniej w święcie mówi swój tekst, przydając mu chwilami nieco sceptycyzmu, a nawet ironii, jak gdyby nie umiała serio trakto­wać ani cudzych deklamacji, ani własnych uczuć, grając wyłą­cznie o jedno - o posiadanie, o partnera, który będzie na tyle wybrany przez nią, na ile jest w ogóle do przyjęcia.

Również Alicja Kubaszewska, absolwentka krakowskiej PWST, debiutująca na poznańskiej sce­nie w tak odpowiedzialnej roli, dostraja się do tego właśnie to­nu. Nie rozpina swojej gry po­między sztucznością i naturalno­ścią, z wyjątkiem partii ściśle deklamacyjnych, wygłaszanych przy tym w cudzym imieniu. Nie jest też, jak widział tę rolę Boy-Żeleński, "cnotliwa, poważnie myśląca" i wcale nie "wygląda na to, że będzie w przyszłości purytanką. Jej uczucie jest grą, a nie szaleństwem. Jej spojrze­nie na Orsina jest wyjątkowo trzeźwe, a nie przesłonięte mgiełką marzeń sennych. Toteż gra uczucie, gra miłość do Orsi­na i do Oliwii, w czym zresztą pomaga jej znakomicie konwen­cja oraz spryt polegający na umiejętnym jej wykorzystaniu - a także dwa atuty "naturalno­ści": młodość i uroda. Wszystkie te cechy razem wzięte czynią z niej urwisa-kochankę, istotę chłopięcą i dziewczęcą zarazem, podstępną jednak bardziej niż występną. zawsze pokazującą się w przebraniu, w maseczce - wdzięcznej lecz tandetnej - która z nikim nie pozwala wią­zać się na serio i wszelkie sprawy damsko-męskie każe prze­nieść na płaszczyznę zabawy.

A co dzieje się w poznańskim przedstawieniu na komediowym planie, pośród błazeńskich fa- mulusów, pijących i płatających figle, wiodących wesoły, próż- niaczy żywocik, ekscytowany cu­dzymi amorami i flircikami, ja­ko że własne sprowadzone już zostały do prostych czyności fi­zjologicznych, o których nie ma co mówić i z których na pewno nie ma co robić teatru? Zamiast szaleństwa panuje tu czyste błazeństwo, groteskowa błazena­da, której przewodzi Maria (Sidonia Błasińska) i Sir Toby Czkawka (Aleksander Błaszczyk). Ta para nadaje ton i tempo wszystkim rodzajowym scenom, wigorem i nerwem wyróżnia się z pijackiej kompanii. W Tobia­szu Czkawce doprawdy znajdu­jemy uosobienie "nagiego życia", łapczywego i biologicznego, na­kierowanego na hałaśliwą roz­rzutność i huczną, przelewającą się rubaszność. Zapewne postać ta została zbudowana na jednym tylko tonie, być może zresztą, iż należało ją jeszcze bardziej roz­buchać i zaktywizować, zwła­szcza erotycznie, nadając jej pię­tno wręcz orgiastyczne, narusza­jące nawet kanon dobrego sma­ku, ale jest to już sprawa ogól­nej koncepcji spektaklu. To sa­mo bowiem dałoby się odnieść do Marii, która - w całym swo­im rozwydrzeniu i rozpasaniu - stanowczo za mało bywa tutaj pospolitą dziwką, złodziejką i spryciarą, umiejącą znakomicie wykorzystać męskie słabostki, by - poprzez efektownie wy- watowany sączek sięgnąć w od­powiednim momencie po... sa­kiewkę.

O wiele mniej przekonuje Malvolio, postać jakby w tym przedstawieniu wyciągnięta na scenę z zakładu dla psychicznie chorych. W jego szaleństwie nie ma głębi ani mądrości, nie ma także grozy. Jest tylko obłędne i zaślepione parcie do urojone­go celu, bez względu na reakcje otoczenia, a kiedy cel znika wre­szcie - tym gorzej dla niego i dla twórców owego pociągającego fantomu. Postacią przesuniętą do jednoznacznej i z konieczności mocno spłaszczonej karykatury jest także Sir Andrew Chudogęba Wiesława Zwolińskiego, któ­ry dokonał iście zaskakujących zabiegów, by całkowicie ją od­realnić, uczynić z tej postaci coś na kształt papierowej wycinan­ki, bezwolnego i tylko wciąż z jednej strony widzianego pajacyka. Ale czy o to akurat cho­dziło? Czy istotnie cała ta dziw­na przygoda w Ilirii miała się rozegrać już nie tyle we śnie czy w teatrze, ile w teatrzyku ludzkich marionetek, nakręco­nych raz jeszcze do odwiecznego tańca nadmuchanej powagi i poniżającej śmieszności, pozor­nego uczucia i arcypoważnych interesów?

Wydaje się, że tak właśnie by­ło i że Józef Słotwiński, osłabia­jąc liryczne partie kochanków i wyciszając melancholijne filozo­fowanie błazna, pragnął dać zwyczajny, błazeński wieczór Szekspirowski, rozegrany pod znakiem karnawałowej zabawy. Szkoda, że Szekspir przeszkadzał raz po raz reżyserowi w roze­graniu tej propozycji do końca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji