Artykuły

Sztuka dla milusińskich

"Baśnie pana Perrault" wg scenariusza i w reżyserii Michała Białeckiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Nic to, że wilka łatwo tu pomylić z niedźwiedziem, piosenki są z playbacku, drzewa oplata plastikowy bluszcz, a premiera myszką trąci - grunt, że po sześciu miesiącach dyrektorowania Cezaremu Morawskiemu udało się otworzyć sezon artystyczny w Teatrze Polskim.

"Baśnie pana Perrault" to spektakl dla "milusińskich" - jak zaanonsował go reżyser Michał Białecki. Czyli taki, który bawiąc uczy, a mówiąc ściślej - każdą puentę ostro ciosa siekierą.

Czego się uczą "milusińscy" (w wypadku premierowego pokazu w większości dzieci marszałkowskich urzędników, którzy dostali zaproszenia)? Ano tego, że aktora wchodzącego na scenę wita się brawami, co w teatrze jest dość rewolucyjnym podejściem, ale przestrzeń Sceny na Świebodzkim zawsze była miejscem eksperymentów, a to zobowiązuje. Albo tego, że wolność jest zagrożeniem, tak samo jak obcy, na widok których należy głośno krzyczeć: "Ratunku!".

Sceptycy będą się czepiać. Na przykład tego, że "Baśnie" miały swoją premierę już ładnych parę lat temu, ba! jako spektakl gościnny pojawiły się w Polskim w 2014 roku (Artenes, który to przedstawienie wyprodukował wynajmował wówczas Scenę Grzegorzewskiego) - trzeba im wówczas odpowiedzieć, że scenariusz przeszedł stosowny lifting, czego dowodem jest żart o 500 dukatach plus, a skromne kostiumy prywatnego teatru zostały uzupełnione m.in. o znaleziska z magazynów Polskiego, które na scenie nie pojawiały się od ładnych kilku dekad.

Można też tłumaczyć, że "Baśnie" wpisują się w modny dziś minimalizm - kostiumowy recykling rymuje się z oszczędnością środków muzycznych, dotyczącą zarówno instrumentarium (syntezator), jak i fraz, prostotą nawiązujących do dzwonków oferowanych nam przez telefonię komórkową albo do narodowego disco, w które wpleciono cytaty z muzycznej klasyki.

Czas, kiedy na scenie Polskiego mieliśmy do czynienia z inscenizacyjnym rozmachem mamy za sobą - Michał Białecki pokazuje, że wystarczy odrobina dymu i kilka huków, żeby pokazać burzę, parę sztucznych choinek da nam las, a jedna zastawka z fasadą drewnianej chatki, uzupełniona o piecyk, stół i krzesło wystarczy za domek Czerwonego Kapturka, chatkę babci, tę, z której wyszedł Tomcio Paluch, inną, w której mieszkają wilkołaki i kolejną, do której trafiła Ośla Skórka. Jest tanio, jest prosto, jest funkcjonalnie - trzeba odpowiedzieć narzekaczom.

Ta prostota dotyczy też środków aktorskich - wiadomo, że do dzieci, tak samo jak do osób starszych, trzeba mówić głośno i wyraźnie. I na tym skupiają się aktorzy. W tym, żeby było jeszcze głośniej, pomagają im mikroporty i playback, a w tym, żeby było wyraźniej, ekspresja, w myśl której wilk i wilkołak groźnie pohukują, mama Czerwonego Kapturka wdzięczy się do drwala, a Kapturek, Tomcio i Ośla Skórka udają małe zmanierowane dziewczynki. Wychodzi to im tym lepiej, że do odegrania trzech baśni wystarcza zaledwie czwórka aktorów, z czego Jan Blecki gra tytułową postać, a pozostała trójka (grający gościnnie Elżbieta Dudziak, Angelika Galica i Tomasz Marszałek) uwija się jak w ukropie, opędzając trzynaście postaci. Taka oszczędność całkowicie uzasadnia zwolnienia w Polskim, ba! otwiera pole dla kolejnych - zawiera w sobie czytelną sugestię, że kilka osób całkowicie wystarczy nawet na Mickiewiczowskie "Dziady" w całości.

Żarty żartami, ale oglądanie "Baśni pana Perrault" na Scenie na Świebodzkim było chyba najsmutniejszym teatralnym doświadczeniem w moim życiu. Piszę "chyba", bo jak przez mgłę pamiętam te pierwsze, w latach 70., kiedy z widowni teatru w Gorzowie Wielkopolskim na scenę wyciągały mnie monstrualne krasnale, z którymi musiałam potem bawić się w kółko graniaste. Tutaj trzeba przyznać, że aż tak daleko posuniętych interakcji z widownią nie było, zresztą trudno, żeby odpowiadała ona na wezwanie wilkołaka.

Ale smutek stał się nie tylko moim udziałem - Wiesław Geras, szef festiwali teatrów jednego aktora, po wyjściu z widowni powiedział ze smutkiem: "Nie wierzyłem, że dożyję czegoś takiego". Bo "Baśnie" powielają wszelkie grzechy teatru dla najmłodszych widzów, ba! dla widzów w ogóle. Zaczynając od protekcjonalnego traktowania (do piątkowego popołudnia nie znałam teatralnego twórcy, który by do swojej publiczności zwróciłby się per: milusińscy), braku wiary w inteligencję odbiorcy, po lekceważący stosunek niego, pozwalający utożsamiać małoletniego widza z widzem niepełnowartościowym, któremu można zaserwować produkt gorszej jakości.

I nie wierzę, żeby Cezary Morawski, który trzynaście lat spędził w zespole warszawskiego Teatru Powszechnego, tego oczywistego dysonansu nie dostrzegał. A fakt, że ów amatorskie, koszmarne przedstawienie pojawia się jako premiera na Scenie na Świebodzkim, która dotąd była przestrzenią spektakli Jerzego Jarockiego, Krystiana Lupy, Moniki Strzępki, Jana Klaty, Marcina Libera, Pawła Miśkiewicza to kolejny gwóźdź wbijany w trumnę Polskiego.

"Baśnie pana Perrault", scenariusz i reżyseria Michał Białecki, scenografia Michał Białecki i Kamila Baran, kostiumy Anna Weber, muzyka Jarosław Strzała, premiera 24 lutego na Scenie na Świebodzkim Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji