Villon jako Isaura
GROMKIE surmy witały dyrektora Gawlika w stolicy, nie żegnał nawet szmer żalu. Nie zbudował zespołu ni repertuaru, co też widać na pustym afiszu. Został po dyrektorze tytuł, komercyjny ponad miarę i wartość przedstawienia, jakie przychodzi nam oglądać pod dachami Pałacu Kultury i Nauki - "Opowieść o pokusie, upadku i pokucie...".
Komercja wyraża się mianowicie w pokrętnym (patrz wyżej) sformułowania intencji inscenizatorskich sugerującym najmarniej opowieść z gruntu bliską losom Isaury, brazylijskiej niewolnicy, której popularność bije na głowę wzięcie Konrada Wallenroda, Antygony i hrabiego Henryka, co też przecież kochali, niektórzy nawet poetycko. Villon, jako wiadomy, w wieku XV pokazał Europie to, co innych po dziesięcioleciach nazwano sprośnym witalizmem, a mianowicie radość życia wagabundy, umiejącego zamknąć świat w ramy poezji, nagiąć go do pewników własnej filozofii, której na imię: życie.
"Wielki Testament", arcydzieło wczesnej francuskiej poezji, jest osobliwą kroniką przygód tego człowieka, który o sobie mógł powiedzieć: "ni zrały mąż, ni puste dziecię". Ale cóż o nim powiedzieć może teatr? Teatr otóż grzeszy inscenizując owe ballady. Niby ucieka się do pomysłu, który ma ten zabieg rozgrzeszyć, ale nie ubezpiecza przed nudą. Oto trupa rybałtów, igrców wędrownych zatrzymana gdzieś w drodze, świecie pod szubienicami (skąd my to znamy?...). Spróbują żartu i przypowieści, wspomną nawzajem villonowe rymy. Ale jacy w tym sztuczni, nieprzekonywający. Zofia Rysiówna, która okiem wytrawnej aktorki ze sceny na tę młódź popatruje, miłym tym koleżeńskim gestem podpiera bardzo słabe wykonawstwo ansamblu.
Trudno ukrywać, że Villon, jeśli doń sięgnąć w lekturze i mędrszym, i szlachetniejszym się wydaje.