Artykuły

Herzlich willkommen!

"Berlin Alexanderplatz" Alfreda Döblina w reż. Natalii Korczakowskiej w STUDIO Teatrgalerii w Warszawie. Pisze Mike Urbaniak na blogu Pan od kultury.

Zwrotnica została przestawiona. Teatr Studio, a raczej Teatrgaleria STUDIO (taka jest nowa nazwa tej instytucji) otworzyła premierą "Berlin Alexanderplatz" Alfreda Döblina nowy rozdział w swoich pełnych zwrotów akcji dziejach. Jej autorką jest nowa dyrektorka artystyczna teatrgalerii i zarazem reżyserka Natalia Korczakowska, a na scenie widzimy zupełnie nową część zespołu aktorskiego, złożoną z takich nazwisk, że palce lizać. Wiem, wiem - dużo nowości w jednym akapicie, ale trzeba je wszystkie odnotować, żeby zdać sobie sprawę ze znaczenia tej premiery. To radykalne estetyczne i tematyczne zerwanie ze Studiem ostatnich lat i zapowiedź tego, co nas czeka w najbliższych latach.

Jako zdeklarowany fan książki Döblina i osoba szczerze niecierpiąca nakręconego na jej podstawie serialu Fassbindera dostałem - można powiedzieć - to, na co przyszedłem: sprawnie zrobioną adaptację tego monumentalnego tomiszcza, wartką dramaturgicznie akcję złożoną z kapitalnych scen i najlepsze aktorstwo, jakie dzisiaj oferuje miasto stołecznego Warszawa. I sam się sobie dziwię, kiedy piszę te słowa, bo nigdy nie byłem - co nie jest tajemnicą - jakimś przesadnym fanem spektakli Natalii Korczakowskiej. Zachwycały mnie raczej jest realizacje operowe. A tu proszę, taka niespodzianka. Najprawdziwszy teatralny blitzkrieg. Szast-prast i pozamiatane. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wyszedłem z teatru tak zachwycony. Ten zachwyt poważnie mnie zaniepokoił, bo wolę sączyć trujący jad, który mój organizm produkuje w nadmiarze. Ale co zrobić, każdy niesie swój krzyż. Zaczynam więc od komplementów, ale wyłuszczę też, co mnie trapi.

"Berlin Alexanderplatz", co tu dużo gadać, jest prawdziwym popisem możliwości nowego zespołu Studia. I to w całości, bo nie chodzi tylko o to, jak świetnie grają teatralne bestie Krzysztof Zarzecki (Reinhold) czy Bartosz Porczyk (Biberkopf), ale choćby widziana przeze mnie po raz pierwszy na scenie młodziutka Anna Paruszyńska (Mieze) czy Robert Wasiewicz wcielający się w kolejne upadłe kobiety. Wasiewicz, nawiasem mówiąc, został w kuluarach (bieżącym omówieniom służą dwie przerwy) wybrany Miss Publiczności. Jego kreacje - Lina, Fränze, Cilly, Trude - są przykładem, jak z ról epizodycznych można ukręcić sceniczne cudeńka przyciągające oczy widzów nie mniej niż główne role. Ten spektakl jest prawdziwą feerią błyskotliwych scen. Dwie z nich publiczność nagrodziła nawet brawami w trakcie ich trwania: scenę tanecznego dialogu Biberkopfa z Faszystą (genialny duet Porczyka z Marcinem Bosakiem) i scenę leśnego spaceru Reinholda z Mieze, z której Korczakowska zrobiła najprawdziwszą operetkę. Zresztą slapstickowy i kampowy duch unosi się nad sceną nieustannie od samego początku, co jest dość zaskakującym podejściem do ciężkiego i lepkiego tekstu Döblina, ale, jak się okazuje, działającym bezbłędnie. Przepysznych kreacji jest w tym spektaklu bez liku. Niepodobna omówić wszystkie. To wielka rzadkość czuć w teatrze takiego zespołowego ducha, który jednocześnie daje szansę zaistnieć każdemu. Jakaż to przyjemność oglądać aktorów w takiej formie: od Eweliny Żak do Katarzyny Warnke kończącej spektakl w duecie z Tomaszem Nosinskim (dwa czarne anioły) legendarnym przebojem Milvy "Alexanderplatz". A wszystko jest zatopione (to najlepsze słowo) w wyrazistym i soczystym świecie wizualnym autorstwa Anny Met (scenografia), Marka Adamskiego (kostiumy) i Bartosza Nalazka (światło).

W tej całej dobroci znajdzie się jednak i miejsce na trochę złorzeczenia, bo ma spektakl Korczakowskiej jeden zasadniczy mankament. Otóż reżyserka wraz z dramaturgiem Wojtkiem Zrałkiem-Kossakowskim postanowiła, w celach dobitnego uwspółcześnienia tekstu wielkiego autora, podopisywać mu co nieco, byśmy nie zapomnieli przypadkiem, że ich przedstawienie jest o postępującej na świecie nacjonalistycznej nawale, której źródłem są wykluczone z globalnej wymiany masy społeczne. A to jest zupełnie zbędne i zgrzyta w przedstawieniu, szczególnie kiedy popada w dydaktyzm. Przecież tę interpretację można bez problemu wyciągnąć z książki Döblina, gdyż jest ona niczym innym, jak epickim dziełem o tak zwanym szarym człowieku, który po wypuszczeniu z więzienia za popełnione morderstwo postanawia zostać dobrym obywatelem, ale świat, w którym przebywa mu na to nie pozwala. "Berlin Alexanderplatz" można więc potraktować jako opowieść o milionach ludzi, którzy czują się wykluczeni i mają w dodatku świadomość, że szanse na wdrapanie się wyżej, dołączenie do klasy średniej, skorzystanie z dobrodziejstw liberalnej demokracji są niemal zerowe, bo świat, w którym żyją po prostu na to nie pozwoli. A skoro nie potrafią poprawić swojego losu, znajdują kozła ofiarnego. Stąd rosnący nacjonalizm i wściekłość na elity. Stąd śpiewka, którą słyszeliśmy w czasach, w których przyszło żyć Franciszkowi Biberkopfowi, i która coraz głośniej pobrzmiewa dzisiaj. Spektakl jest też, skoro już się wymądrzam to na całego, za długi. Z niemal czterech godzin z dwiema przerwami, należałoby ulepić z niego trzy godziny z jedną przerwą. Dobrze by mu to zrobiło, podobnie jak dopieszczenie finału, który ulatnia kumulowaną przez trzy godziny wspaniałą energię. Energię, jakiej dzisiaj Warszawie, szczególnie teatrom, brakuje.

Jeśli najnowsza premiera Studia jest zapowiedzią tego, co ma nas przy placu Defilad czekać w najbliższym czasie, moje serce (mały i twardy mięsień) raduje się bardzo. Niechaj z podniecenia drżą też serca stołecznej widowi stojącej w kolejce do teatralnej kasy po bilety na "Berlin Alexanderplatz", bo nie zobaczyć tego spektaklu po prostu nie można. Herzlich willkommen!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji