Puzderko
"Na świecie jest mnóstwo durniów; więcej niż się przypuszcza. Gdyby ujawnić ich rzeczywistą liczbę, zrodziłby się popłoch. A jednak byłoby może w interesie społeczeństwa przeprowadzić taką rejestrację durniów. Każdy obywatel podałby listę swoich, wiadomych mu i sprawdzonych. Znam takich, którzy wyszliby z kilku list równocześnie. (...) I mamy oto w tej komedii próbkę ich zastraszającego urodzaju. Dokument tym cenniejszy, że mimowiedny. Autor chciał pokazać jednego durnia, pokazał ich całe gniazdo, całą kolekcję: młodych, starych, w sile wieku; durniów pieszych i konnych; zamożnych i gołych. Nie spodziewał się zapewne Fredro, ów dobroduszny ziemianin, jak przerażające wrażenie będzie kiedyś robiła ta jego wieś polska!
(...) Maluczko, a pan Jenialkiewicz stanie się urodzonym kandydatem na posła..."
Zdawać by się mogło, że już choćby dla tych proroczych słów Tadeusza Boya-Żeleńskiego warto dziś pokazać na scenie "Wielkiego człowieka do małych interesów". Tym bardziej że stado durniów z tej sztuki krząta się wokół różnych interesów a dziś, w powszechnej opinii, kto nie jest biznesmenem, ten jest głupkiem. Można więc sobie jak się patrzy za pomocą starego tekstu podworować z obecnych Jenialkiewiczów, Dolskich, Karolów. Niestety, ten kuszący walor utworu jest atutem pozornym. Z aktualizacji wychodzą nici, bo, mimo wszelkich zabiegów, "Wielki człowiek..." pozostaje teatralną ramotką, dziełkiem niewysokiego lotu, jednym z wielu podobnych.
Jest jeszcze jeden rozsądny powód wprowadzenia tej sztuki do repertuaru dzisiejszego teatru: wielcy mistrzowie sceny potrafią zbudować z tych postaci błyskotliwe kreacje. Ale, jak wiadomo, w Tarnowie wielkich mistrzów nie ma, więc...
A jednak Tarnowski Teatr wystawił "Wielkiego człowieka do małych interesów", i to wystawił z powodzeniem. Dlaczego? Przede wszystkim świetnie spisał się reżyser Rafał Maciąg, który inteligentnie przełożył ramotkę na współczesny spektakl. Dokładnie sztukę przeanalizował, precyzyjnie zaprojektował każdą scenę, rozbudował je gustownymi pomysłami. Czasem są to drobne zabiegi. Na przykład u Fredry Jenialkiewicz, chcąc na osobności porozmawiać z Matyldą, mówi: "Anielko, zostaw nas samych". I Aniela wychodzi. U Maciąga Aniela wcześniej znika, więc Jenialkiewicz mówi swoją kwestię do osoby już nieobecnej, co stwarza od razu komiczną sytuację a przy tym sprytnie charakteryzuje postać wiecznie zaaferowanego i roztrzepanego człowieczka interesu. Takiej udanej kosmetyki jest w przedstawieniu sporo i z przyjemnością obserwuje się jej efekty.
Drugim atutem tarnowskiego wystawienia są aktorzy. Wprawdzie nie mamy wielkich mistrzów, więc i olśniewających kreacji nie było, za to sporo rzetelnej aktorskiej roboty. Po raz pierwszy dużą rolę w naszym teatrze dostał Jerzy Miedziński i swojego Jenialkicwicza może uznać za niewątpliwy sukces. Koncercik dobrego komizmu dał w drugim akcie Mirosław Samsel w roli Dolskiego. Nareszcie mogliśmy docenić walory aktorki charakterystycznej Marioli Łabno (Aniela). Szkoda, że nie była konsekwentna; zwłaszcza w dłuższych partiach traktowała postać zbyt serio. Dynamiczna Maria Zawada-Bilik, która nigdy nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu, trochę pogubiła proporcje między ironicznym dystansem inteligentnej obserwatorki a ostrym, prowokacyjnym sposobem bycia zbuntowanej emancypantki (wyraźnie na rzecz tego drugiego waloru), przez co na przykład popisowy monolog Matyldy o mężczyznach, pysznie zaczęty, we wrzasku i nie stał się perełką przedstawienia. Na dobrym poziomie poprowadzili swoje role Bogusław Suszka (Leon) i Przemysław Tejkowski (Karol), choć ten drugi, jak na mój gust, był za bardzo "ściśnięty" - mógł szerzej rozwinąć skrzydła, stać go na to. Kapitalne epizodziki zaproponował Andrzej Rausz (Marcin) a i pozostali epizodyści ładnie się w przedstawienie wkomponowali. Nie sposób nie docenić też roli muzyki Krzysztofa Szwajgera w spektaklu i czystej a funkcjonalnej scenografii Elżbiety Oyrzanowskiej.
Po wymienieniu tych wszystkich niewątpliwych zalet teatralnej roboty na tarnowskiej scenie, przychodzi pora na stwierdzenie, że nie dało to wszystko efektu w postaci wydarzenia artystycznego. Jest to bowiem rzecz o niczym. Powstał efektowny wytwór artystów, który niczego nic mówi, o niczym z widzem nie dyskutuje, o nic nie zaczepia, do niczego nie prowokuje. Ot, zgrabnie zmajstrowana duża etiuda, pokaz sprawnego posługiwania się narzędziami służącymi do robienia teatru; ładne i misterne puzderko, w którym nie było obiecanego prezentu.