Święta bez charyzmy
Esej dyrektora Gawlika w programie "Świętej Joanny" Shawa w Teatrze Dramatycznym wyjaśnia właściwie wszystko. Mamy tam skojarzenie mitu Joanny d'Arc z mitem Antygony i konstatacje, iż te obie "wartości moralne przeniosły nad szanse istnienia okupionego rezygnacją z podstawowych imponderabiliów własnej świadomości". Znajdujemy tam również głęboka zadumę autora nad losem prostej wiejskiej dziewczyny, która historia wyniosła na szczyty wielkości, skąd strącono ją za jednym zamachem, kiedy okazała się kłopotliwa. Cóż z tego, że rehabilitowano ją beatyfikowano, a nawet kanonizowano po latach. Kanonizować własną ofiarę to bardzo dobra metoda" - pisze z goryczą autor artykułu. Jest też w tym wywodzie mowa o "działaniach człowieka, podejmowanych w imię wartości tak uniwersalnych. jak z jednej strony prawda i wiarygodność życia, z drugiej natomiast prawa i uwarunkowania władzy". Jest również propozycja, byśmy postawy i twarze uczestników dramatu zobaczyli "jak ludzi bliskich nam w ponadczasowości swych odczuć i powszechności swoich zachowań (...). bo chociaż zmieniliśmy metody, chociaż zmienił się styl i zestaw argumentów - czy jesteśmy inni w gruncie rzeczy?" - zapytuje autor eseju, kierując myślenie widza na właściwe tory. Wydaje się sprawa oczywista dlaczego teatr dziś właśnie wprowadza dramat ten do repertuaru, dlaczego warto go dzisiaj grać, czy nawet trzeba. Problem jedynie w tym, że Jan Paweł Gawlik powinien był chyba sam wyreżyserować to przedstawienie lub namówić kogoś, kto z mrocznej- historii średniowiecza i z tekstu Bernarda Shawa potrafiłby wysnuć dramat sceniczny na miarę i czasów i myśli. Nie udało się to Waldemarowi Śmigasiewiczowi, który podjął się zadania z zespołem Teatru Dramatycznego.
Przedstawienie jest nierówne, pchnięte na stylistyczne bezdroże przez staromodną scenografie Marii Irzyk. Obok zwartych dramaturgicznie, wymownych scen, w których dochodzi do głosu intryga polityczna, obserwujemy obrazy banalne i niedopracowane, w rodzaju sceny dworskiej w Chinon. Obok krwistej roli Piotra Skargi (Robert de Baudricourt), godnej postawy Wojciecha Pokory (Arcybiskup "Reims) - spętanego tu powaga sutanny, obok wszystkich cienkości politycznych postawy Biskupa Cauchon wygrywanych dobrze przez Stanisława Gawlika i kolejnej udanej roli Marka Obertyna (Inkwizytor), mamy w tym przedstawieniu figury sceniczne znacznie słabsze, by nie rzec nieudane. Myślę tu przede wszystkim o nazbyt groteskowym ujęciu roli Delfina (Maciej Damięcki) i ważnej postaci Hrabiego Warwicka w bezbarwnej interpretacji Karola Strasburgera. A przecież znalazłoby się tam i paru innych aktorów, pozostawionych jakby samym sobie, bez większej troski reżysera. Na koniec pozostawiłem tytułowa postać Joanny w interpretacji wielce utalentowanej Moniki Świtaj, bo rola ta zasługują na szczególna uwagę, święta pozbawiona została w spektaklu Śmigasiewicza jakiejkolwiek charyzmy. Reżyser postawił przede wszystkim na jej dziecinna naiwność - wołającą bezradnością złudzeń wobec nikczemności władzy. Ale ów efekt, osiągnięty dopiero pod koniec przedstawienia, poprzedza niestety zupełny brak wiarygodności tej Joanny jako świętej posłanniczki i mitycznej przywódczyni wojsk francuskich w walce z Anglikami. Żarliwość jej słów i czynów jest w gruncie rzeczy bardzo powierzchowna, zaś sposób bycia - cokolwiek zbyt naturalny, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, co w konfrontacji z tradycyjnym kostiumem pozostałych uczestników dramatu razi, bądź tylko mija się z celem. A może się mylę? Może twórcom tego przedstawienia wcale nie chodziło o świętą Joannę, a jedynie o ponadczasową święta naiwność? Ale skoro tak, to dlaczego zarówno dwór jak i inkwizycja maja znamiona instytucji XV-wiecznych?