Ciężki start Dramatycznego
Dyrektor Gawlik ostrzegał: te będzie ciężki sezon dla Teatru Dramatycznego - ubytki aktorów, zdezorientowana widownia, nowo przyzwyczajenia i porządki. Spełniło się - jak dotąd - co do joty. Renomowana do niedawna scena dała dwa przedstawienia firmowane przez nową dyrekcję i oba dowodnie potwierdzają najczarniejsze przewidywania widowni i dyrektora. Sezon, istotnie, zapowiada się tutaj "ciężki", chociaż postawiono na lekkość i zabawę. Dano "Wesele Figara" Pierre'a Augustin'a Beaumarchais w reżyserii Witolda Skarucha oraz - na Małej Scenie - "Zabawę" Sławomira Mrożka w inscenizacji autorskiej Waldemara Krygiera.
"Wesele Figara" - arcy komedię, której sława zobowiązuje każdy zespół sięgający po jej wystawienie - wystawiono zaledwie poprawnie, a to właśnie jest w tym przypadku grzechem śmiertelnym. "Zabawę" Mrożka - kondensat pytań na temat polskiej "nierzeczywistości" - pokazano, niestety, z pomysłami reżyserskimi, które doszczętnie zagłuszyły wszystko to, co Mrożek mówi w tym utworze ekspressis verbis. Aktorstwo "Wesela" jest na pewno lepsze od całkowicie pozbawionej sensu gry bohaterów "Zabawy" ale też i tylko tyle. Jak na utwór (mowa o "Weselu Figara"), który obrósł legendą, plotką, w opinii wielu uchodzi za tę kropelkę goryczy, która przelała kielich gniewu Francuzów i spowodowała wybuch Wielkiej Rewolucji Francuskiej, jak na, bądź co bądź, arcydzieło skrojone bezbłędnie dla teatru, z rolami, w których grywali najlepsi aktorzy europejscy - to niewiele.
Napisane w 1778 roku, przyjęte przez Comedie Francaise w 1781 roku, oprotestowane przez Ludwika XVI ("to obrzydliwość! To nigdy nie będzie grane; trzeba by zburzyć Bastylię, by przedstawienie tej sztuki mogło nie być niebezpieczną niekonsekwencją..."), wystawione wreszcie 27 kwietnia 1784 roku na scenie "Wesele Figara" przyniosło panu de Beaumarchais (urodzonemu jako zwyczajny syn zegarmistrza Pierre Caron) sławę, popularność i uwięzienie. Pod naciskiem opinii publicznej król uwolnił autora komedii, ale legenda "Wesela" poszła we Francję. O cóż chodzi w tej sztuce, stanowiącej środkowe ogniwo trylogii ("Cyrulik Sewilski", "Wesele Figara", i napisana już podczas Rewolucji "Występna matka")?
Jest lekka, ze znakomitą intrygą, komplikacjami sercowo-łóżkowymi, po francusku i na modłę wieku XVIII cyniczna i śmiała i mając to wszystko - atrybuty dobrego scenariusza teatralnego - jest ponadto wcieleniem oświeceniowych pragnień wolności myśli i czynu, wyrazem buntu przeciw sformalizowanej obyczajowości i prawodawstwu. Cały czas nie tracąc humoru, bardzo specyficznego. Bohater "Cyrulika Sewilskiego" hrabia Almaviva nudzi się oto z żoną zdobytą i takim trudem -- (patrz "Cyrulik") i uwodzi kogo się tylko da i gdzie się da wykorzystując do tych okazji swoją pozycją społeczną. Nie chce przepuścić nawet narzeczonej swego zaufanego służącego Figara, ale od czegóż Figaro ma spryt, inteligencją i tupet? Na tyle w dobrym gatunku, że pokrzyżuje plany suwerena. W osobie Figara Paryż oklaskiwał nowego bohatera - racjonalistycznie myślącego człowieka z ludu, którego rozum dojrzał do sięgnięcia po przywileje możnych. Iskrzy się ta komedia dowcipem, jest zjadliwa i bezlitosna dla wszelakiego pustosłowia i fałszu, dla deklaratywności, póz i propagandy dla maluczkich. Marek Kondrat (nie widziałem w tej roli Janusza Gajosa) jako Figaro ma wiele wdzięku, dobrą sylwetkę, nienaganną dykcję, ale nie jest Figarem, który mógłby obudzić w kimkolwiek nadzieję, że tacy jak on właśnie wygrają z przedstawicielami ancien regime'u.
Hrabia Almaviva znów Marka Bargiełowskiego - również aktorsko poprawny, słyszalny i tak dalej (jakież to komplementy dziś wypada prawić: że aktor mówi tak, iż go słychać!) - to nie filar starych struktur, broń Boże, ot, zblazowany powodzeniem człowiek beztroski. Starć społecznych w duchu prapremiery paryskiej "Wesela Figara" tu być nie może. Pozostaje intryga komediowa, damsko-męska i ogólnie obyczajowa, ale, jak na taką koncepcję "Wesela Figara" (równie prawomocną, czemu nie, zwłaszcza dziś) zespołowi zabrakło esprit. Spektakl nie perli się, nie błyszczy, nie olśniewa, pozostając jedynie przedstawieniem o którym zwykło się mawiać: przyzwoite, na poziomie profesjonalnym (a i to nie w całości, nie w każdym szczególe). Ale "Wesele Figara" zaledwie przyzwoicie zagrane i wyreżyserowane to "Wesele", którego jakby nie było. Ten tekst - jeśli się go dziś przywołuje - wymaga koncertu gry niewymuszonej, nie mówiąc już o tym, że warto zdecydować się co miałby on znaczyć dla współczesnego widza. A na spektaklu wyraźnie widać brak pewności w tej mierze.
Z "Zabawą" jest - jako się rzekło - po stokroć gorzej. Mrożek popsuty hałaśliwie natrętnym i współczesnym "odczytaniem twórczym", zmetaforyzowany do granic absurdu to czyste nieporozumienie, które musiało skończyć się klapą. Aktorzy w tej "Zabawie" - jakże dobrze znanej polskim teatromanom, jakże wspaniale trafnej w diagnozie stanu świadomości i samopoczucia narodowego - wykrzykują w widownię swoją przemożną chęć uczestniczenia w zabawie, której nie ma ale "powinna być". Pełno tu wrzasku, nad ekspresji, wiele łopatologicznych wyakcentowań. Kompleksy trzech młodych Polaków poszukujących "zabawy" giną w tym ruchu, krzyku, pajacowaniu. Przepada tragizm ustawiczny zdziwień: czy my gorsi i - czemu gorsi? Przepada sztuczne zawadiactwo zabawowiczów spragnionych audytorium, "miejsca u stołu" z innymi, przepada ich poczucie znalezienia się za burtą, samotności i potwornie paraliżującej bylejakości kondycji.
To wszystko jest w "Zabawie" Mrożka i starcza tego na refleksję widzów kolejnego już pokolenia - temat gorący wciąż jak bułeczka z marzeń ministra Krasińskiego. Ale nie ma tego, niestety, ani trochę w przedstawieniu Waldemara Krygiera. Jest tylko tumult imitujący agresję odrzuconych i kompletna dowolność interpretacyjna każdego z trójki aktorów odtwarzającąch postaci odwiecznych polskich zabawowiczów dla których zabrakło zabawy, muzyki, przyjęcia i wszelakich innych zwyczajowo zabawie przynależnych atrakcji.
Pojemna to formuła: zabawa. Polska zabawa. Zmieści się w niej prawie wszystko o nas, wszystko to, co od nas zależy i sporo z tego, co jest nam dane z góry. W końcu przecież bohaterowie fundują sobie zabawę sami urządzając polowanie na "winnego" braku zabawy. Bo ktoś winny być musi, prawda? Najlepiej więc uznać, że swój, koleś - bo skoro nie ja ani ty, ani twój i mój sąsiad to na pewno sąsiad sąsiada. Winny być musi i winnego trzeba ukarać to też znamy, nawet lubimy takie wymierzanie sprawiedliwości, zwłaszcza, kiedy to nie prowadzi do niczego. Owszem, warto dziś wystawiać "Zabawę", jedną z lepszych małych syntez Mrożka, staruszkę już przecież, dobrze zadomowioną w polskim repertuarze przed laty. Więc pomysł był dobry, ale pomysł - okazuje się nie wystarczy. Trzeba wiedzieć dlaczego ta "Zabawa" ma być na czas dzisiejszy "akurat" (skoro się ją wybiera), trzeba te jej staro-nowe znaczenia czytelnicze widzowi przedstawić. Aktorzy muszą wiedzieć co grają: polskie knajactwo, chuligaństwo, głupotę, bierność intelektualną czy też może coś całkiem innego - choćby kompleksy kopciuszków cywilizacyjnych. Reżyser coś musi wybrać, na coś się zdecydował, na miłość Boską, zaufać utworowi i jego autorowi: nie ulepszać go, nie poprawiać. Uszanować to, co zostało napisane. Kpina zwielokrotniona nie jest już kpiną lecz jej parodią a metafora opatrzona znakiem firmowym: uwaga, to metafora! nadaje się jedynie do felietonu w gazecie. Niestety i taką kpinę (ach, jaki ten Mrożek ironiczny, prawda?) i taką metaforę (ależ to ma głębsze sensy, słowo honoru, wczujcie się) znajdujemy w niezabawnej wcale i mocno nasyconej decybelami "Zabawne" w Teatrze Dramatycznym.
Resume?
Dyrektorowi Gawlikowi życzyć należy przetrwania ciężkich początków, cierpliwości i przełamania złej passy. Żadne zagłaskiwanie prawdy nie jest tu potrzebne, jest jak jest. Zbyt dobra to firma - Teatr Dramatyczny - by kurtuazyjnie prawić jej nie zasłużone dusery, nawet, jeżeli wypadnie jej poczekać nieco na szczere pochwały. Wierzę, że nie trzeba będzie czekać zbyt długo.