Pastorałka Leona Schillera
TO była rewelacja. Recenzenci warszawscy długo nie mogli przyjść do siebie, tak ich zaszokował Leon Schiller, wystawiając w "Reducie" w 1922 swa "Pastorałkę". Przegrzebał się przez zwały inkunabułów i starych druków, w krakowskiej "Jagiellonce" ślęczał nad manuskryptami nut i zapisków, i przetworzył powynajdywane przez siebie średniowieczne wątki ludowych misteriów bożonarodzeniowych w widowisko, które się stało prawdziwym klejnotem starej sztuki polskiej, przyozdobionym jeszcze we współczesną oprawę. Bo teksty i melodie oparł na autentykach, inscenizacje zaś opracował własną. W ten sposób stworzył "Pastorałkę'', pełną różnych smaczków, ale nie przeintelektualizowaną, a wręcz przeciw nie - chwilami żywiołową. Wyzbył jednak tę żywiołowość jakichkolwiek przejawów wulgarności, której tak wiele było w różnych dawnych "jasełkach" i "szopkach" - nawet w najszlachetniejszych: krakowskich. Nie pozbawił natomiast widowiska właściwej mu prostoty, a piękno umiejętnie wydobył z urzekających swym prymitywizmem dialogów, naiwności sytuacyjnych, a zwłaszcza - rozmachu kolędników. Zachował przy tym wszystko to, co charakteryzowało dawny teatr ludowy, nawet budując scenę zgodnie z zasadami sceny średniowiecznej - z balkonem, bocznymi oknami i proscenium. Bardzo jednak swobodnie operował tymi elementami, tak, aby były nie tylko łatwo rozumiane przez dzisiejszego widza, ale i jak najbardziej dlań atrakcyjne.
TEATR "Miniatura" wystawieniem Schillerowskiej "Pastorałki" udowodnił, iż potrafi mieć własne koncepcje twórcze. Rozbijając widowisko jakby na dwa człony - lalkowy i żywego aktora. Lalka i aktor wprawdzie wzajemnie się tu uzupełniają, ale też przez naturalne zróżnicowanie podkreślają jeszcze legendarny charakter biblijnych scen w raju, stajence betlejemskiej i u króla Heroda, gdzie grają lalki; równocześnie utrzymując tam, gdzie grają aktorzy, prawdziwości ludzkich postaci, takich z krwi i kości - kolendujących pasterzy, szaraczkowego szlachcica, jego żony, chłopa i... znów bajkowych mędrców ze Wschodu. Tych ostatnich już chyba tylko po to, aby z wdziękiem i gracją wykonywali na proscenium korowodowe ewolucje.
Koncepcja połączenia lalek ze scenami aktorskimi, to jednak jeszcze nie wszystko. Gdański Teatr "Miniatura" wystawił widowisko istotnie na wysokim poziomie, w pierwszym rzędzie inscenizacyjnym (Natalia Gołębska i Ali Bunsch). Ale i reżyseria (N. Gołębska) i scenografia (A. Bunsch) i choreografia (Janina Sobczak - Jarzynówna) i strona muzyczna (kierownictwo Józef Grzesik) są bez zarzutu. Trzeba przecież pamiętać, że to trudne misterium ludowe zagrali aktorzy, którzy nie zwykli się ukazywać przy otwartej kurtynie, zazwyczaj tylko głosem imitującym lalkowe postacie. A tu zagrać musieli tak, jak ich koledzy z normalnych scen. Prawda, że postacie, które grali nie miały skomplikowanych osobowości, prawda, że w średniowieczu i później aktorów zastępowali amatorzy. Może też dlatego tak to się udaje na spektaklach gdańskich.
W każdym razie widz nie pamięta o drobnych usterkach, wchłaniając w czasie przedstawienia cały urok średniowiecznego misterium, które przed 25 laty tak świetnie przetworzył niezapomniany reformator teatru polskiego Leon Schiller, a teraz w trójmieście, w jeszcze innej formie - przy współpracy żywego aktora z lalką - pokazał nam gdański teatr "Miniatura".