Artykuły

Bra-bre-bri-bro-bru-bry

"Triatlon" w reż. Adama Nalepy, Anny Wieczur-Bluszcz oraz Igora Gorzkowskiego w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Szymon Kazimierczak, członek Komisji Artystycznej XXIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Spektakl w stołecznym Teatrze Ochoty to zwieńczenie ostatniej edycji "Polowania na motyle". Pod tą zgrabną nazwą funkcjonuje konkurs na projekt realizacji artystycznej, który Ochota co sezon kieruje do innej grupy debiutujących twórców: reżyserów, aktorów, tancerzy, zaś w ostatnim roku - dramatopisarzy. Trzy finałowe jednoaktówki, które organizatorzy wyłonili spośród nadesłanych sztuk, zostały niezwłocznie poddane próbie sceny. Za zaopiekowanie się wystawieniem tych utworów już na wstępie należy się Ochocie punkt, bo też niezwykle łatwo wyobrazić sobie przygnębiającą sytuację, w której teatr organizuje konkurs, odfajkowuje przyznanie tekstom nagród, po czym skazuje je na leżenie w szufladzie. Warto w kontekście Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej odnotować więc już sam fakt istnienia takiej inicjatywy, tym bardziej, że entomologom z ulicy Reja udało się schwytać wcale urodziwe okazy.

Zwycięskie teksty wystawione zostały przez trzech reżyserów, w trzech obsadach, w trzech różnych miejscach budynku, ale w repertuarze Ochoty funkcjonują pod wspólnym tytułem "Triatlon" i grane są w ramach jednego pokazu. Sportowa metafora tytułu przedstawienia ma swój wdzięk: podobnie jak w trójboju trzy różne style spotykają się w czasie jednego widowiska, zaś wiodącym wątkiem wszystkich sztuk jest motyw konfrontacji, czy też rywalizacji. Choć nie ulega wątpliwości, że prawdziwymi gwiazdami wieczoru są młodzi pisarze i wymyślone przez nich historie, to jednak o jego smaku przesądza sam pomysł na wydarzenie. Już we foyer publiczność zostaje podzielona na trzy grupy, które będą symultanicznie wędrowały po całym budynku teatru, gdzie zobaczą trzy półgodzinne spektakle.

Schodzimy do piwnicy. Kilkunastoosobowa grupa widzów zostaje usadzona w ciasnym pomieszczeniu, naprzeciwko toaletki z mocno oświetlonymi lustrami. Ta teatralna garderoba stanie się scenerią konfrontacji dwójki aktorów - starego i młodego - których przez pół godziny będziemy mieli dosłownie na wyciągnięcie ręki. Z offu głos inspicjenta informuje, że za kwadrans na scenie rozpocznie się przedstawienie "Makbeta". Obserwujemy więc artystów na moment przed wejściem w role, dopalających papierosy, powtarzających fragmenty tekstu, nakładających kostiumy. A przynajmniej tak nam się wydaje. Alicja Kobielarz napisała swój utwór jak rasowy scenopisarz - z początku mami nas nieco próżną zabawą w "czego nie widać", zwodzi pokoleniowymi przekomarzaniami ("Jecie jak panienki i gracie jak panienki"), ale z minuty na minutę podnosi temperaturę sporu bohaterów, by w końcu zupełnie go wykoleić. Trudno zresztą opowiedzieć fragment tej smacznej fabułki, żeby nie zaspoilować jakiegoś jej elementu. Dość powiedzieć, że przeprowadziwszy klarownie ekspozycję, autorka doprowadza konflikt między postaciami do wrzenia, po czym oznajmia, że wszystko, co wiemy o ich relacji możemy wyrzucić w cholerę, bo sprawy mają się zupełnie inaczej. I dodaje do tego przewrotny, nawiązujący do "szkockiej sztuki" finał, które spokojnie mógłby wymyślić Tarantino. Obiecujące pióro.

Po krótkiej zbiórce we foyer trafiamy na piętro do małej przejściowej salki i dostajemy od obsługi ulotki z dość pretensjonalnym opisem spektaklu. Ledwie zdążamy ją przelecieć wzrokiem, rzucamy okiem na przestrzeń, a tuż za nami wpadają do pomieszczenia Anna Sroka i Przemysław Bluszcz. Zerkają na nas, rzucają nerwowe "dobry wieczór" i stają napięci jak struny. Czekamy aż coś się wydarzy, sami zaczynamy czuć się zmieszani tym ich staniem, ale ci wtapiają się w tłum i nic. Po chwili jest już jasne - to jedni z nas. Dopiero co wpadli tu z ulicy, trochę jednak nadto wystrojeni jak na wystawienie polskiej sztuki współczesnej w Ochocie. Fantastyczny duet wciąga nas w przepyszną grę w czekanie na spektakl z ulotki-atrapy, jednocześnie stawiając nas w nieco kłopotliwej roli voyerów, podglądających nerwową scenę z życia małżeńskiego. Początkowo zachowują się dyskretnie - cedzą przez zęby jedynie strzępki zdań, ciągle hamując coraz silniej tętniącą złość, bo przecież są "w ludziach", rzucają sobie znaczące spojrzenia, a rysują tymi środkami wprost iskrzący barwami rysunek małżeńskiego kryzysu, z całym jego zewnętrznym komizmem, goryczą, żałością, a nawet - w końcu - tragizmem. Wobec subtelnej i wielobarwnej części pierwszej troszkę przeszarżowany wydaje się więc opowiedziany w całkowitej ciemności finał, gdzie bohaterowie nazywają swoje frustracje, a nawet traumy znacznie bardziej wprost, jakbyśmy tym razem podejrzeli ich dusze. Ten drobny fałsz nie zmienia jednak faktu, że błyskotliwe wykonanie "Rocznicy" Grzegorza Staszaka jest najmocniejszym punktem wieczoru.

Tym większe rozczarowanie przynosi ostatni etap tego teatralnego trójboju. Dwie aktorki - młódka zaraz po wydziale aktorskim i aktorzyca w średnim wieku siedzą w dwóch kątach małej salki i przed lustrami szykują się do spektaklu. Ubrane są w różowe trykoty i motyle skrzydełka - nie wygląda, żeby miały grać coś szczególnie wyrafinowanego. Młoda rozgrzewa aparat szkolnym "bra-bre-bri-bro-bru-bry", starsza zawodzi ku skupieniu coś w rodzaju indyjskiej mantry. Jedna chce się rozgrzać, druga chce się skupić - ot, cały pomysł na sytuację dramatyczną. Podszyta pokoleniowymi niesnaskami i naszpikowana środowiskowymi aluzjami w rodzaju "Lupa wymazał cię z "Wymazywania" i wyciął z "Wycinki" (boki zrywać), nie wznosi się jednak ponad konflikt: "ten pokój jest zbyt mały dla nas dwóch". Bohaterki z raczej nieuzasadnioną manią wielkości podejmują pojedynek na obelgi, który z góry skazany jest na remis, bo przecież niemal od razu widzimy, że obie są siebie warte. Tekst nie wytrzymuje rywalizacji z dwoma poprzednimi, nie tylko ze względu na skromniejsze walory pisarskie, ale i znacznie bardziej płaską konstrukcję fabularną. Stoi on nie efektownym pomysłem na sytuację, czy narracyjną zabawą, a właśnie słowną przepychanką. Raz barwniejszą, raz zupełnie suchą, ale koniec końców - domagającą się tego paradoksalnego mariażu dyscypliny i szaleństwa, które miały dwie pozostałe sztuki tego wieczoru.

Ciekawe swoją drogą, że cała trójka w ramach "Triatlonu" pokazała przede wszystkim myślenie o konstrukcji dramatu, eksponując swoje warsztatowe umiejętności i nie siląc się specjalnie na przemycanie poprzez tekst własnych manifestacji światopoglądowych. Ta cenna skromność pozwala myśleć o tym spektaklu jak o swego rodzaju rozgrzewaniu aparatów mowy przez młodych pisarzy. Za stworzenie im tej możliwości raz jeszcze chwała Ochocie, a teraz nic, tylko jechać w Polskę i wypatrywać ich nazwisk na afiszach innych teatrów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji