Piekło ludzkie
Co za zdumiewający czas. Co za zdumiewająca moda na udawane lub prawdziwe morderstwa w świątyniach. Ostatniego dnia minionego miesiąca oglądałem "Mord w katedrze" Eliota zrealizowany w katedrze wawelskiej. "Przegląd Tygodniowy" donosi, że Teatr Dramatyczny, w Warszawie zrealizował to samo przedstawienie w katedrze św. Jana. Nie jestem zaskoczony, ani zgorszony, choć w moich konserwatywnych zapatrywaniach miejsce kultu nie wydaje mi się najstosowniejsze dla teatru. Na łagodny rozum biorąc, i plastyka już dawno wyszła poza sacrum sztuki ingerując w codzienność. Czemu więc nie teatr? Zresztą w kraju - gdzie spojrzeć - teatrum. Tylko repertuar monotonny: to farsa, to kryminał. Ale parę dni temu radio podało, że izraelski żołnierz otworzył ogień do palestyńskich muzułmanów modlących się w meczecie. Jeszcze jedno morderstwo w świątyni. Na serio. Niestety na miarę naszych czasów i naszej wrażliwości (niewrażliwości) sumienia. Pomylony (tak twierdzą) Żyd amerykański pruje z automatu w tłum modlących się, ananimowych, nie rozpoznawalnych pewno nawet dla ich Mahometa ludzi. Jakie diabły kusiły tego żołnierza? Usmolone, niezgrabnie kuśtykające na końskich kopytach? Czy w dobrze skrojonych garniturach i gustownych krawatach? A może skłoniły go do tej zbrodni związki? "Związki chemiczne w jego mózgu" - jak to określa Kurt Vonnnegut? Zło ma tak różne oblicza.
Przedstawienie w katedrze wawelskiej nie daje mi spokoju. Nie. Nie chodzi mi o ortodoksyjne zgorszenie teatrem w świątyni. Jest coś w tym podwójnym pogwałceniu miejsca świętego: morderstwo w katedrze - teatr w katedrze. Bińczycki w roli arcybiskupa Cantenbury odnosi niesamowity sukces: siedząca obok mnie młoda pani żegna się gdy on wygłasza homilię. Czy aktor może odnieść wspanialszy tryumf? Czy sztuka może głębiej zaatakować psychikę widza? Stać się rzeczywistością ludzką? Nie chcę jednak wchodzić w kompetencje krytyków teatralnych. Największy dla mnie dysonans w spektaklu stanowiły diabły. O nich czuję się uprawniony mówić ponieważ sprawa wykracza daleko poza realizację przedstawienia. Dramat rozgrywa się dokładnie w 1170 roku, kiedy to siepacze Henryka II Plantageneta zamordowali Thomasa Becketa, arcybiskupa w katedrze Canterbury. Becketa kanonizowano w trzy lata później, a już w rok po jego śmierci Henryk II odwołał konstytucje clarendońskie, stanowiące przedmiot sporu pomiędzy nim a arcybiskupem Canterbury, Święty Tomasz odniósł sukces. Inteligentny i bezwzględny Henryk II w tym samym roku podbił Irlandię, w następnym stłumił bunt baronów, a w roku 1175 uzyskał zwierzchność nad Szkocją. Ale Thomas Becket od roku 1155 był kanclerzem i doradcą króla...
Co dzieje się w Tomaszu, kiedy leży krzyżem w katedrze? Podwójne kuszenie. Złożyć ofiarę z samego siebie. Zostać męczennikiem - idę za domysłami Eliota - zginąć jak święci. Jak Chrystus -- to już myśl świętokradcza. Równocześnie - zdradzić króla. Być świętym zdrajcą... Szatański dylemat
Szatański dylemat, przez szatana utkany. Przez jakiego? Wokół Tomasza hasają usmolone, włochate, rogate, nieparzystokopytne diabełki z ogonami. Chamy, prymitywy diabelskie. Pojawia się i dostojniejszy przedstawiciel piekieł, ale też nie bardzo zdolny - bo groteskowy raczej - wzbudzić prawdziwą grozę. Za mało znaczy w stosunku do sił ciemności i światła zmagających się w duszy arcybiskupa Canterbury. Zajmujący zbyt mało miejsca w tym wielkim napięciu, w tym niesłychanym wolumenie przeżyć. Dla średniowiecznego człowieka szatan był szpetny i przerażający. Jak w "Jerozolimie wyzwolonej": "Oczy miał wściekłe, wzrok by u komety / Powaga twarz mu surową czyniła." Nic tam groteskowego. Był groźny, bo stanowił uosobienie grzechu, wszelkiego zła. Stanowił też zapowiedź męczarni piekielnych, które wyobrażano sobie nader plastycznie. Wokół niego unosił się fetor siarki i smoły. W średniowieczu człowiek miał żywą wyobraźnię. Bał się grzechu. Sumienie miał też wrażliwa jak najsubtelniejsza waga. Raz po raz ulegał kuszeniom: staczał w rozpustę, dawał unosić pysze i pożądliwości, mordował okrutnie i - przeraźliwa wizja szatana nakazywała mu natychmiast wdziać Włosienicę i biczować się do krwi. Stygmaty spływały krwią na rękach świętych, a na czoła mężów uczonych i sprawiedliwych padało światło Ducha Świętego - iluminacja. To oczywiście nieprawda, że średniowiecze było czasem ciemności rozjaśnianym posępnym blaskiem stosów, na których palono czarownice. Polowanie na czarownice zaczęło się grubo później w światłym wieku Kopernika, Newtona i Keplera.. Było barwne, żarliwe, głębokie w swym poszukiwaniu prawdy, dobrą, świętości. Rozwijająca się wiedza wcale nie wyzwoliła człowieka, tylko go zniewoliła mocą szatańskiego kuszenia: panowaniu nad światem zamiast bycia światem. Szatan też stopniowo stawiał się coraz piękniejszy. Wręcz uwodzicielski dla dekadentów ubiegłego stulecia. A może i dla dekadentów naszego wieku? Lorenzo Lotto, już w połowie wieku szesnastego w obrazie "Upadek Lucyfera" przedstawił go jako istotę piękną. W ciągu ostatniego stulecia rozmaicie uosabiane zło stało się bardziej środkiem artystycznym niż przedmiotem refleksji moralnej. Diabeł stał się fikcją, a wyobraźnia coraz mniej wrażliwa na fikcję. Czy to zwycięstwo rozumu, czy niewrażliwość sumienia? A ja jednak widzę w katedrze -- całkiem poza teatralną konwencją - diabły odziane w mundur izraelskiego żołnierza strzelającego do modlących się Palestyńczyków. Albo w mundury Wehrmachtu. Symbole pychy, żądzy panowania, wielkiej udoskonalanej przez wieki machiny zagłady. Piekła ludzkiego.