Pierwsza przygoda realizmu
Rozmaicie układają się losy teatrów. Dla widzów, którzy dobrze znają historię i najgłośniejsze przedstawienia wrocławskiego Kalamburu - zaskoczeniem stały się na pewno ostatnie premiery tego teatru. Całkowicie odmienne jeśli idzie o poetykę i styl. Twórcy Kalamburu - niegdyś zbuntowani przeciw tradycyjnym kanonom teatralnym - są dziś daleko od tego, co stanowiło ich credo.
Na scenie półmrok - niewielka, ubogo wyposażona kuchnia. Długo i przeraźliwie dzwoni budzik. Skrzypią deski. W drzwiach pojawia się kobieta o zmęczonej twarzy. Rozpala ogień w piecu. Stawia na ogniu kawę, potem rozlewa ją do dwóch kubków. Kroi chleb, smaruje, zawija. Siada na krześle przy stole. Zamyka oczy, jakby drzemała. Takimi właśnie - niemal rytualnymi czynnościami - zaczyna się każdy nowy dzień w domu bohaterów dramatu Gyórgy Schwajdy "Hymn". W odtworzonej z naturalistyczną dokładnością scenerii rozegra się dramat dwojga ludzi. Ludzi, których poznajemy już w stanie dość daleko posuniętej destrukcji psychicznej i fizycznej. Mąż - to alkoholik, żona - obraz skrajnego wyczerpania. Oboje zaś są bezradni. Bezradni i bezbronni wobec sytuacji, jaką sobie sami stworzyli, ale przede wszystkim wobec napierającego świata zewnętrznego. Ich życie sprowadza się do wegetacji na niemal zwierzęcym poziomie. Wydaje się jakby zatracili już wszelkie odruchy i potrzeby - został tylko instynkt przetrwania. Więc trzymają się razem. Są wobec innych nieufni, ale równocześnie naiwnie im wierzą. Na co liczą? Czy czekają, że ktoś im pomoże? Chyba nie. Ale pomoc nadchodzi. Czy aby potrzebna?
"Hymn" jest jednak tylko pozornie klinicznym opisem alkoholizmu. To raczej opis procesu degradacji jednostki, za którą odpowiedzialność podnosi społeczeństwo. To społeczeństwo bowiem stwarza system pomocy i opieki - w gruncie rzeczy nieludzkiej i bezdusznej. Taka zbiurokratyzowana pomoc, to nie pomoc człowieka człowiekowi, lecz obowiązek wykonywany przez instytucje. To instytucje bowiem mają sprawić, że ludzie zagubieni i wyalienowani zaakceptują - choćby tylko formalnie - ustalone reguły życia, reguły gry w społeczeństwie. W dramacie Schwajdy ta ingerencja z zewnątrz, ingerencja w już nadwątlone i niezmiernie kruche związki rodzinne - doprowadza stopniowo do coraz większej tragedii. W finałowej scenie sztuki - bohaterowie razem, bezgłośnie śpiewają znowu Hymn. Może jest to właśnie jedyny motyw nadziei czy wiary w tym tak bardzo pesymistycznym dramacie?
Spektakl wyreżyserowany przez Krzysztofa Orzechowskiego, w którym główne role grają Elżbieta Lisowska-Kopeć i Stanisław Wolski - raczej wiernie przenosi znaczenia utworu. Czy jednak, wbrew temu, jak pisał reżyser, że "trzeba zacząć od penetracji szczegółu i stopniowo szukać wyrazu dla prawd ogólnych" - nadmiar owych szczegółów i zbytnie celebrowanie niektórych czynności - nie osłabia prawd ogólnych? Bohaterowie - mimo zastrzeżeń reżysera - są zindywidualizowani, co rzeczywiście czyni ich dramat dramatem jednostkowym, zamiast nadawać mu kategorie uniwersalne.
Na kanwie zupełnie odmiennego materiału literackiego powstał spektakl "Kamień na kamieniu". Adaptacja powieści i reżyseria spektaklu jest dziełem Bogusława Litwińca. Drukowaną w "Twórczości" w roku 1983 powieść Wiesława Myśliwskiego krytyka jednogłośnie nazwała wydarzeniem. Pisano, że powstał utwór przełomowy jeśli idzie o nurt literatury wiejskiej, a jeden z najwybitniejszych w literaturze polskiej XX wieku. Mówiło się nawet o tej powieści jako o arcydziele.
Nic więc dziwnego, że takim materiałem literackim zainteresował się teatr. Litwiniec niewątpliwie podjął się zadania karkołomnego.
Książka Myśliwskiego to saga, czy epopeja chłopska o losie rodu Pietruszków. To opowieść o kresie pewnej epoki na wsi, o odchodzących ludziach - ich świadomości, moralności, kulturze, swoistej filozofii.
Wielowątkowość i wielowarstwowość pierwowzoru literackiego na pewno stawia bardzo trudne zadanie adaptatorowi. Litwiniec zachował powieściowy tok narracji: nie ma przyczynowo-skutkowego rozwoju akcji, główny wątek fabularny przetykany jest ogromną ilością dygresji i skojarzeń. O ile jednak powieść, przy całej swojej złożoności formalnej, jest jasna i klarowna, o tyle spektakl nie ma tej przejrzystości. Odnosi się wrażenie, jakby adaptator nie bardzo mógł się zdecydować, które partie powieści Myśliwskiego, są dla niego najistotniejsze, jaki temat w swym spektaklu wyeksponować. Może miał to być pokazany na tle przemian zachodzących na wsi dramat tych starszych, którzy nie umieją się przystosować, a także i tych młodszych, uciekających do miast? Dramat ludzi, którzy przeżywają załamanie się tradycyjnych więzi rodzinnych, wyludnianie się wsi, wdzieranie się na wieś postępu w skarykaturowanej wersji.
A przecież spojrzenie autora powieści sięga o wiele głębiej. Myśliwski powiedział w jednym z wywiadów: "Mnie nie frapuje wiejska egzotyka, zewnętrzna warstwa obyczajowa, przejawy chłopskości. To zewnętrzna warstwa kultury chłopskiej. Najważniejsza jest mądrość chłopskiego doświadczenia - a w tym mieści się wszystko. To cały system mądrości praktycznej, ale i filozoficznej, i stosunek do życia, do drugiego człowieka, do samego siebie, do klęsk, żywiołów i cierpień, i wszelkich rzeczy ostatecznych". Niestety spektakl niezupełnie pokrywa się z tymi intencjami autora. Raz po raz ucieka w rodzajowość i egzotykę wiejskiej kultury. Sceny odpustów, jarmarków, wiejskich zabaw - w powieści służą powiązaniu tradycyjnych zachowań ze współczesnym światem, to znaczy zderzeniu dwóch odmiennych sposobów życia, a także i systemów wartości. W spektaklu sceny, które niosą tę problematykę drażnią stereotypowo pojmowaną ludowością.
Niewątpliwie największymi atutami tego stylistycznie niejednorodnego przedstawienia są sceny, w których reżyser operuje poetyckim skrótem, uogólniającą metaforą, umownymi znakami - unika dosłowności. W sumie - można chyba powiedzieć, że powstał spektakl nierówny, niekonsekwentny. Zarówno w warstwie treściowej, jak i formalnej.
Tyle o przedstawieniach. A wnioski? Wniosków nie będzie. Obejrzane przeze mnie dwie premiery wrocławskiego Kalamburu nie mogą być podstawą do ocen i wyroków. Zwłaszcza, że - o czym była mowa na wstępie - Kalambur znalazł się chyba w momencie dla każdego teatru przełomowym - zmiany oblicza artystycznego. Mimo krytycznych uwag, zachęcałabym więc do obejrzenia obu premier, ambitnych i budzących ufność w kontynuację "pierwszej w Kalamburze przygody prawdziwego realizmu" - jak pisał szef sceny, Bogusław Litwiniec.