Artykuły

O miłości się szepcze, a nie krzyczy

Brzmi to dosyć mało prawdopodobnie, ale fakty mówią same za siebie. Grażyna Szapołowska, ikona polskiego kina, właśnie zadebiutowała na scenie fonograficznej. Jej nastrojowy album idealnie wpasował się w niszę, której dotąd nikt w Polsce nie wypełnił. Jak sama mówi, zdarzało się jej udzielać wokalnie, jednak zdecydowane wejście do świata piosenki nastąpiło nagle i dosyć niespodziewanie. O tym, jak podejmuje się decyzję o wejściu na nowy, dosyć nieznany i nieprzewidywalny grunt, gdy jest się gwiazdą mogącą spokojnie odcinać kupony od sławy z perspektywy wygodnego fotela, mówi specjalnie „Codziennej" aktorka, reżyser i pisarka, która odtąd może śmiało dopisywać w CV: „wokalistka".

Piotr Iwicki: Na wstępie pozwolę sobie Pani pogratulować. Płyta jest piękna i bardzo koresponduje z jesiennym pozłacaniem liści.

Grażyna Szapołowska: Tak, jest nastrojowa, wychodzi z duszy i serca. Nie mogła być inna, bo ja taka jestem.

Jak to się zaczęło?

Miałam plan, aby zacząć realizować projekt muzyczny. Poprosiłam Jana Nowickiego, aby napisał mi tekst Jesteśmy. I on bez zwlekania to zrobił. Jednak uczynił coś jeszcze, powiedział: „To teraz zadzwoń do Włodka Kiniorskiego i on zrobi ci do tego muzykę". Nie znałam Włodka, ale ufam Jankowi, więc tak zrobiłam. Pojechaliśmy do jego domu i prywatnego małego studia, wzbudzając sensację, i tak się zaczęło. Dzisiaj z perspektywy dwóch lat pracy nad całym materiałem wiem, że bez jego otwartości i muzycznego geniuszu pewnie tej płyty by nie było. Mówi się, że ludzie nadają na tych samych falach i tak się tutaj stało.

On zaproponował muzycznie formułę w konwencji klubowo-dubowej?

Absolutnie i całkowicie mu zaufałam. Artystycznie jestem perfekcjonistką i może wręcz malkontentem bardzo wiele wymagającym od samej siebie. Bywało, że Włodek musiał mnie przekonywać, iż nie ma po co robić kolejnego dubla nagrania, bo jest dobre. On stawiał na świeżość. I miał rację, słyszę to z perspektywy kilku dni od premiery albumu.

Jak wyobraża sobie Pani swojego odbiorcę, słuchacza?

To ktoś, kto oczekuje refleksji, zamyślenia, zasłuchania. Ta muzyka nie pędzi, ona się leje wraz z tym, co przeżyłam, co chciałam przekazać. To dotyk miłości, skrzydła anioła, kogoś, kto nad nami czuwa i daje poczucie bezpieczeństwa.

Album biograficzny?

Tak, choć odwołujący się też do cudzych przeżyć, emocji czy uczuć. Tak jest z Nagimi kochankami czy Trzema miłościami. Pierwszy odwołuje się do poezji Wisławy Szymborskiej — wiersza Jawność, drugi to klasyk Bułata Okudżawy, bardzo mi bliski. Jestem w tych strofach zakochana od pierwszego usłyszenia. Kiedy indziej, jak w Psie napisanym przez Bogusława Loebla, mówię, że kiedyś spotkałam samotnego psa. I nie zabrałam go ze sobą. I on wraca w moich snach. Może to metafora niepotrzebnego odtrącenia? Wyrzut sumienia? Wspomnienie? Sama nie wiem. Ale wraca, pięknie to Loebl napisał. Kocham Kołysankę, którą napisała moja córka Katarzyna Jungowska. Ta sama piosenka w tłumaczeniu Victora Johansona pojawia się też na tym albumie, tyle że w wykonaniu mojej wnuczki Karoliny. Ona ma wielki talent. Proszę posłuchać.

Słuchałem, faktycznie, zgadzam się. Ale dodam, obie wersje są piękne. Natomiast intryguje mnie bardzo Na skraju Wenus. Brzmi to światowo, nie tylko poprzez francuskojęzyczny współudział w piosence Pani życiowego partnera — Erica.

(śmiech) On był największym krytykiem tej piosenki! Śmiał się z bezsensowności i niedorzeczności tekstu. O tym, że Wenus nie ma krawędzi, a księżyc barwy rtęci. A ja tak to widziałam i na tej krawędzi siedziałam. W poezji wszystko jest możliwe.

Odnoszę wrażenie, że przez to nagrała Pani płytę na tyle uniwersalną i nieidącą na pasku mody, że ona się nie będzie dewaluowała. Trzy utwory są Pani autorstwa.

Tak, to jestem ja.

Czy jakoś ingerowała Pani w teksty, w to, co popełnili inni?

Tak. Takie teksty spływały z biegiem czasu, mam wielu znajomych na Facebooku i teksty trafiały również od nich. Tańczę pod niebem to właśnie taki tekst, przysłał mi go Waldemar Szwajca.

A ja, słuchając tej płyty, zawsze doceniam to, że ona się nie spieszy.

Bo ja jestem w opozycji do mówienia szybko, mam alergię na potoki słów. O miłości się szepcze, a nie krzyczy.

A jak czuje się Pani w nowej roli?

Żyję, stąd rozmaite koleje losów. I te koleje poprowadziły do bajki, jaką jest piosenka. Znaleźli się ludzie, którzy podali rękę. Natomiast osobiście uwielbiam robić niespodzianki... Ale największym zaskoczeniem jest to, że płyta się podoba. I nie w sensie, że są tacy, którzy mówią, że im się podoba, ale ta ocena płynie zewsząd. Taki jest powszechny jej odbiór. Słyszę to na spotkaniach z dziennikarzami, ale — co chyba najważniejsze — w kontakcie z słuchaczami. A przecież to dla nich jest ta płyta.

Czyli każdy może się w tych tekstach przejrzeć jak w lustrze?

Myślę, że tak. Miłość dotyka wszystkich. Każdy ma jakieś emocje i wspomnienia związane z tym uczuciem.

I co dalej? Płyta, koncerty, wywiady? Sławy Pani nie brakuje, ale to nowe okoliczności.

Te piosenki genialnie sprawdzają się w rozmaitych konwencjach. Na płycie jest bogata instrumentacja, ale grałam już je z Włodkiem tylko z akompaniamentem gitary. I jest wspaniale. Ale myślimy dalej. Jest teledysk do Kochaj mnie, czyli piosenki tytułowej. Chcemy obok koncertów takich typowych „w trasie" zagrać specjalny w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, to będzie w połowie lutego. Marzę, aby było to coś między koncertowym graniem a konwencją spektaklu. Scenografia, światła, pomysł. Mam już pewne nazwiska w głowie, ale nie zdradzam. To kosztowne działanie, będziemy szukali sponsora.

Te piosenki są tego warte...

Piosenki są o miłości, a miłość jest bezcenna.

***
Piotr Iwicki jest pracownikiem Polskiego Radia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji