Na tele-scenie
Trudno uniknąć tematyki teatru telewizyjnego, gdy w ciągu jednego tylko tygodnia mamy do czynienia aż z trzema spektaklami niemałej miary. Tym razem były to: "Kapitan z Koepenick" Zuckmayera, "Gody życia" Przybyszewskiego i, naturalnie, "Pan Tadeusz".
"Kapitanowi z Koepenick" należy się pierwszeństwo, mimo iż rzecz była powtórzona. Należy się z trzech co najmniej przyczyn, z których pierwsza wiąże się z nieubłaganym losem, ze zgonem znakomitego aktora Jacka Woszczerowicza. Ale wiąże się ona przede wszystkim z Jego kreacją w roli "kapitana" Voigta, równą chyba tylko jaraczowskiej sprzed wojny. Z żalem trzeba zauważyć, iż już bardzo niewielu aktorów zaliczyć można do takiej klasy, jaką reprezentował Woszczerowicz właśnie. Jacka Woszczerowicza zobaczymy jeszcze w jego już pośmiertnej premierze telewizyjnej - w "Misterium człowieczym". Potem pozostaną już tylko wznowienia. Sztuce Zuckmayera należy się jednak pierwszeństwo w tym omówieniu także dla drapieżności merytorycznej: ta kpina z prusactwa przerasta samą siebie - jest groźnym ostrzeżeniem. "Najważniejsze - powiada jedna z postaci sztuki - że został pan oficerem. Doktor to wizytówka, a oficer to otwarte drzwi". Potwierdziły to również dzieje najnowsze Niemiec, gdy przybrały one brunatny kolor. A do czego to prowadzi - nikomu wyjaśniać nie trzeba.
Przejdźmy do "Godów życia". Przyznam, że pierwsze wrażenia po obejrzeniu spektaklu nie były jednoznaczne. Wydawało się bowiem, iż Przybyszewski nie powinien być tak grany, jak to przekazał nam Maciej Prus przy pomocy aktorów kaliskiego teatru. Jednakże potem przyszła refleksja. A jak być grany wobec tego powinien? Czy przypadkiem inna konwencja nie prowadziłaby wprost w objęcia ckliwego melodramatu? Albo do... przybyszewszczyzny tj. tego co przez długi czas widziano w twórczości autora "Godów życia", a co niekoniecznie musi być trafne i prawdziwe. Maciej Prus, narażając się na owe pochopne pierwsze wrażenia widza, postąpił jednak słusznie: odsunął na plan dalszy gesty, wyeksponował myśl. Mimo tego, że rzecz była napisana dla sceny i wbrew temu założeniu. I po tej linii realizacyjnej poszli aktorzy, grający zarówno główne role, jak np. Ewa Milde czy Janusz Michałowski i Janusz Szydłowski, jak i pozostałe, pośród których warto i przypomnieć Ewę Mirską jako Żebraczkę.
Wreszcie - "Pan Tadeusz", pisaliśmy na tym miejscu wówczas, gdy startował II program TV, iż wystawianie "Pana Tadeusza" może być eksperymentem zbyt ryzykownym. Ale Adam Hanuszkiewicz nie pierwszy raz na ryzyko się ważył i... wygrał. Wygrał, ponieważ pozostał wierny swojemu kształtowi teatru telewizyjnego, nb. już znajdując (patrz wyżej) naśladowców. Z niemałą też satysfakcją, a pogląd ten z pewnością podziela większość czytelników, oczekiwać będziemy ma pozostałych ksiąg jedenaście. Albowiem, co koniecznie dodać należy, Hanuszkiewicz nie tylko potrafi operować trudnym do uteatralnienia tekstem literackim, ale i potrafi rozdawać role. Bywa, że to drugie niweczy pierwsze - tym razem jest akurat tak jak być powinno: aktorstwo wzbogaca tekst.